Życie konsekrowane
(193 -maj -czerwiec2013)
Historia powołania
s. Maria Matylda od Miłosierdzia Bożego, niepokalanka
Na każdej modlitwie wieczornej i w każdej Eucharystii nabierało na sile zaproszenie, którego nie da się wyrazić słowami
Odkąd sięgam pamięcią, nawet będąc bardzo małą dziewczynką patrzyłam z ogromnym podziwem na osoby konsekrowane. Kiedy się dowiedziałam, kim są siostry zakonne i czym się zajmują (że służą Panu Bogu), pomyślałam sobie swoim małym dziecięcym rozumkiem, że ja też kiedyś tak będę – służyć Panu Bogu. I chociaż miałam zaledwie kilka lat, to pamiętam, że doskonale czułam, czym jest życie takiej siostry zakonnej – że jest bardzo bliską relacją z Jezusem.
Nie mogę powiedzieć, żebym jako mała dziewczynka nie marzyła o niczym innym, jak tylko o zostaniu siostrą zakonną. Razem z innymi koleżankami bardzo chętnie bawiłam się w dom, przebierałam w stroje mamy i używałam jej kosmetyków, gdy nie było jej w domu. Moje dziewczęce serduszko marzyło o pięknym księciu z bajki na białym koniu, i o prawdziwej, ludzkiej miłości. Ale mimo wszystko gdzieś głęboko musiała jednocześnie towarzyszyć mi też inna myśl.
Kiedy byłam w ósmej klasie szkoły podstawowej, nasz ksiądz katecheta powiedział nam o zimowych rekolekcjach powołaniowych, organizowanych w czasie ferii przez siostry albertynki w Krakowie. Jadąc na te rekolekcje w ogóle nie wiedziałam, co to znaczy rekolekcje „powołaniowe”, ani też w ogóle się nad tym nie zastanawiałam. Tymi właśnie rekolekcjami Pan Bóg posłużył się, żeby po raz pierwszy bardzo wyraźnie zaprosić mnie na drogę życia zakonnego.
Cały czas rekolekcji był dla mnie naprawdę wspaniały i nie chciałam z nich wracać. Najważniejszy jednak był ostatni wieczór, kiedy siostra, która była przewodniczką naszej grupy, zaprosiła do nas postulantkę i nowicjuszkę, które opowiadały o swoim powołaniu. Byłam już dość zmęczona i właściwie nic nie zapamiętałam z historii pierwszej z nich. Druga opowieść również nie została mi w pamięci, oprócz pierwszego zdania. Brzmiało ono: „Powołanie to tak naprawdę nie jest coś, co można wytłumaczyć; to trzeba po prostu czuć”. W tym momencie stało się coś dla mnie niesamowitego. Usłyszawszy te słowa, poczułam wyraźnie, że mowa jest właśnie o mnie. Byłam szalenie zaskoczona i w ułamku sekundy czułam jednocześnie ogromne zdziwienie, niedowierzanie, przerażenie oraz niesamowitą radość. To była pierwsza chwila, w której dopuściłam do siebie myśl o życiu zakonnym. Jednak kiedy wspomniałam o tym następnego dnia mojej najlepszej przyjaciółce, która także była ze mną na rekolekcjach, skwitowała to raczej zimno, mówiąc, że na pewno mi się wydaje, bo jestem za młoda żeby myśleć poważnie o czymś takim. Rekolekcje się skończyły, a ja wyjeżdżałam z wielkim żalem, że ten magiczny czas już dobiegł końca. Wracałam do swojej szarej rzeczywistości i bardzo szybko zamknęłam w szufladce rozdział minionych rekolekcji oraz wydarzenie, które mnie wtedy tak bardzo poruszyło.
Wróciła codzienność. Wkrótce musiałam zacząć poważnie myśleć o wyborze szkoły średniej. Wybrałam Liceum Ogólnokształcące Sióstr Niepokalanek w Szymanowie pod Warszawą. Decydując się na tę szkołę nie myślałam absolutnie o wyborze życia zakonnego. Wkrótce po rozpoczęciu nauki w liceum zapisałam się do ruchu oazowego, który działał wówczas w szkole bardzo prężnie. Formacja pomogła mi odkryć wartość codziennego spotkania z Bogiem w Piśmie Świętym. Kiedy zaczęłam zbliżać się do Słowa Bożego, po bardzo krótkim czasie zaczęłam wyczuwać, że Pan Bóg znowu się czegoś dopomina. Wróciła myśl z rekolekcji w Krakowie, która wówczas wywołała we mnie tak silne emocje, a którą schowałam głęboko w szufladzie mojej duszy, żeby nikt tam nie zajrzał. Jednak teraz z dnia na dzień, na każdej modlitwie wieczornej i w każdej Eucharystii, w której codziennie uczestniczyłam, nabierało na sile zaproszenie, którego nie da się wyrazić słowami. Bóg mówił do mnie w swoim Słowie w bardzo wyjątkowy i czytelny sposób. Mimo to, ta myśl znowu zaczęła mnie przerażać, bo nie zgadzała się z moim własnym, cudownie już ułożonym scenariuszem.
Pierwszy rok nauki w szkole minął mi na nieustannej walce wewnętrznej. Była to ciągła ucieczka od woli Bożej, w której odkrywałam ponawiane bez znużenia zaproszenie: „Pójdź za Mną”. Z jednej strony ciągle byłam niepewna, czy to rzeczywiście jest wolą Boga, czy tylko moim złudzeniem, więc prosiłam Go nieustannie o znaki, a gdy je dawał poprzez swoje Słowo, chciałam od nich uciec i niemalże ubłagać Go, żeby zmienił zdanie. Nie potrafiłam sobie wyobrazić siebie w roli zakonnicy. Była to dla mnie wizja całkowicie przerażająca, a zarazem Jezus bardzo mocno mnie pociągał i nie ustawał w swoim wołaniu. Pod koniec pierwszego roku, kiedy raz modliłam się w kaplicy, powiedziałam wreszcie Jezusowi wprost: „Jeżeli Ty rzeczywiście tego chcesz, to sam musisz to wszystko zorganizować, bo ja sobie tego nie wyobrażam. Ale jeśli naprawdę jest to Twoja Wola, to zgoda. Ty to wszystko poukładaj tak, żeby się stało, jak chcesz”. Ta modlitwa pod koniec pierwszej klasy szkoły średniej (miałam szesnaście lat) była kolejnym momentem przełomowym na drodze mojego powołania. Jezus potraktował ją bardzo poważnie i rzeczywiście wszystkim zajął się sam, nie przestając nadal dawać mi znaki i utwierdzać w przekonaniu, że to On tego właśnie chce dla mnie.
Pod koniec trzeciej klasy pojechałyśmy na kilkudniowe rekolekcje oazowe naszej szkolnej grupki, gdzie jednym z punktów programu było zwiedzanie pewnego starego, pięknego kościoła. Przewodnik powiedział nam, że w ołtarzu jest między innymi figura świętej Katarzyny sieneńskiej. Święta ze Sieny była moją Patronką od bierzmowania. Po skończonym opowiadaniu pomodliłam się do niej gorąco, prosząc, żeby po raz kolejny (tym razem za jej wstawiennictwem) Bóg dał mi znak odnośnie mojej drogi życia. Wychodząc z kościoła widziałam na ścianach drewniane stacje drogi krzyżowej. Nie zwróciłam na nie większej uwagi, ale spojrzałam tylko na jedną, tuż przy wyjściu. Zaraz po mojej gorącej modlitwie o wyraźny znak, spojrzałam na przypadkową stację drogi krzyżowej, na której Pan Jezus brał krzyż na ramiona. Podpis był krótki: „Pójdź za Mną”. Wiedziałam wyraźnie, że nie był to zwykły przypadek.
Od samego początku, gdy zaczęłam odkrywać swoje powołanie, miałam wyraźne wewnętrzne przekonanie, że Pan Bóg chce, żebym wstąpiła do klasztoru zaraz po ukończeniu szkoły średniej. Nawet nie zastanawiałam się też zbytnio nad tym, do jakiego zakonu czy zgromadzenia mnie powołuje. Wydawało mi się od zawsze oczywiste, że będą to siostry niepokalanki, które prowadziły naszą szkołę. Jednak po trzech latach nauki zaczęłam się zastanawiać, czy może nie powinnam wybrać albertynek, u których po raz pierwszy Pan Bóg wyraźnie dotknął mojego serca. Szymanów jednak i siostry niepokalanki od początku były dla mnie jak mój najprawdziwszy dom. Na rekolekcjach, na które pojechałyśmy w trzeciej klasie, w pewnym momencie otworzyłam Słowo Boże i przeczytałam o paralityku, do którego Jezus powiedział: „Wstań, weź swoje łoże i idź do domu”. I poprzez te słowa Pan Bóg bardzo jasno powiedział do mnie: twoje miejsce jest tam, gdzie jest twój dom, ten niepokalański Dom.
Wstąpiłam do Zgromadzenia 28 lipca 2002 roku i tak trwam do dziś, za co Bogu niech będą dzięki!!!