Przeanalizowałam dwudziestoletnią historię naszej rodziny i powoli zaczęłam rozumieć jaka jest rola głowy w naszej rodzinie. Cofnęłam się pamięcią do początków naszego małżeństwa, do okresu tak zwanego „docierania się”, kiedy to z uporem walczyłam o przywództwo (ależ byłam niemądra...). Łudziłam się w swojej pysze, że podołam ciężarowi odpowiedzialności. Jak to zwykle bywa samo życie nauczyło mnie pokory. Gdy pojawiły się dzieci (a Bóg był dla nas bardzo hojny, mamy ich czworo), przyniosły nam dużo radości, ale też niepokoju - jak sobie poradzimy? Ciągłe obawy o bezpieczeństwo dzieci, o ich przyszłość, o materialne zabezpieczenie rodziny były dla mnie trudne do uniesienia. Jeszcze długo próbowałam się z tym zmagać sama zapominając, że Bóg dał mi męża, abym mogła się na nim wesprzeć. Dopiero, gdy wstąpiliśmy do Ruchu Światło-Życie (jesteśmy w nim od 10 lat) i przyjęliśmy Pana Jezusa do swoich serc, oddając mu nasze życie i rodzinę, On powolutku porządkował nasze małżeństwo i ustawiał nasze role w rodzinie po swojemu, czyli najlepiej jak to możliwe.
Pewnego razu zauważyłam, że nie zamartwiam się już tak bardzo o sprawy domu, bo uwierzyłam, że z pomocą Jezusa mąż wszystko rozwiąże, a mój niepokój nic tu nie zmieni, a tylko jedynie przeszkadza. Zrozumiałam także, że nie wszystko musi być tak jak ja sobie wymyślę, bo często plan Boży dla naszej rodziny jest zupełnie inny. Spojrzałam na męża innymi oczami i odtąd już wiedziałam, że można na nim polegać i zaufałam mu. Okazało się też, że to właśnie on dodaje mi sił i odwagi do podejmowania wyzwań (np. motywować mnie do podejmowania kolejnych studiów podyplomowych). Zauważyłam również, że dzieci też znajdują w nim oparcie i pomoc w problemach i mogą na niego liczyć.
Teraz jeszcze tylko czasami zastanawiam się, że może to trochę zbyt egoistyczne z mojej strony zrzucenie na barki (albo głowę) męża tych wszystkich problemów (i tysiąca innych, jak np. rachunki, podatki...). Ale wiem też, że jako mężczyzna najlepiej wywiąże się ze swoich zadań, jeśli będę go wspierać radą i modlitwą, a nie przejmowaniem jego obowiązków.
Ola
Mąż jako głowa rodziny... patrzę dziś na swą rodzinkę i zastanawiam się, ile zostało z wzorców, w których wzrastałam. Czyli mąż głowa rodziny pracuje, żona pozostaje w domu i zajmuje się wychowaniem gromadki dzieci. Żona wychowuje, mąż wprowadza w świat. Tak było w mym rodzinnym domu, tato pracował, od świtu do nocy, właściwie w domu był gościem, a mama zajmowała się naszą czwórką. O sprawach wychowawczych decydowała mama, o losach rodziny tato.
A dziś co zostało w mojej rodzince z tego? Jak się okazało to ja więcej pracuję zawodowo niż małżonek, a on więcej czasu poświęca dzieciom, więcej czasu niż ja przeznacza na robienie porządków w domu, czy zakupów. Jak kiedyś nasz spowiednik sam powiedział, ze zamieniliśmy się rolami, ale nie był to nasz wybór, lecz bardziej zmusiła nas do tego sytuacja ekonomiczna. Pozornie być może i ja pełnie rolę wiodąca w domu... Ale tak naprawdę myślę, że to jest tak, że podjęliśmy kiedyś wybór, ponieważ przede mną otworzyły się perspektywy większego udziału w utrzymaniu rodziny, Damian świadomie przyjął rolę bycia dla mnie wsparciem i przejęcia za mnie części obowiązków domowych... Dla nas nie ma podziału obowiązków na damskie i męskie. Kiedy równocześnie wracamy z pracy każdy z nas wykonuje prace z danego dnia, tak by jak najwcześniej je skończyć, by móc jak najwięcej czasu spędzić ze sobą, by jak najwięcej czasu spędzić z dziećmi. I choć nie ma prac męskich, czy damskich, to są oczywiście prace, które bardziej lubimy, bądź nie.
Ale w życiu naszej rodzinki jedno jest dla mnie ważne, niezależnie od trudności, czy to w domu, czy w pracy, mąż zawsze był i jest dla mnie wsparciem. Uczy mnie też bardzo konkretnego podejścia do życia, on odczytuje fakty takimi jakie one są w istocie, a nie kieruje się emocjami, czy uczuciami. Niejednokrotnie musiałam się tego od niego uczyć. Jest czasem doradcą i nauczycielem.
Kiedy jest nieobecny, to czuję jakby rodzina była niekompletna, trudno się nam funkcjonuje - nawet jeśli jest to bardzo krótka nieobecność.
A kiedy go poznałam, zachwycił mnie jego stosunek do jego mamy, szacunek i troska jaką ją otaczał, dziś i ja tego niejednokrotnie doświadczam.
I wielkość jego oceniam jeszcze po jednym fakcie, zawsze mnie szanuje, nigdy nie podejmuje decyzji za mnie, lecz wspólnie ze mną.
To on mnie uczył filozofii życia opartej na metodach naturalnych i otwarciu się na życie i działanie Boga w naszej rodzinie.
I to on wprowadza dzieci w świat, on interesuje się polityką, geografią, historią, sportem i tę wiedzę przekazuje dzieciom, czasem wskazując na konkretna książkę, czasem oglądając wspólnie film przyrodniczy, czy relację z wydarzeń sportowych itd. itd..
A ja to nasze życie rodzinne staram się otoczyć modlitwą...
I choć pozornie zamieniliśmy się rolami, to jednak w domu, w naszej rodzince on pozostaje głową rodziny.
Izabela
Żony bądźcie poddane mężom...” - te słowa wywoływały we mnie oburzenie... Miałam przed oczami obraz rodziny, w której wyrosłam, która definitywnie rozpadła się po 15 latach rozpadania. Miałam w pamięci moją mamę, która starała się być dobrą, katolicką żoną, służyła mężowi, widziała w nim głowę rodziny. Jednak mój ojciec nie sprostał zadaniu, przyjął rolę „Pana i Władcy”, traktował swoją żonę jak służącą.
Zapamiętałam taki obrazek z mojego domu - rodzice przychodzą z pracy o tej samej porze, mama szybko gotuje obiad, tata siada w fotelu i czyta gazetę, nie zapyta czy coś pomóc, a przy posiłku wszystko krytykuje. Ta jedna scenka może niewiele znaczy, ale w relacji moich rodziców po prostu nie było miłości, szacunku, wzajemnej służby i zaufania - tych najważniejszych wyznaczników biblijnego wzoru rodziny. On nie jest skomplikowany i trudny, ale niełatwo się go nauczyć i realizować, jeśli nie odczuło się tego wszystkiego, co oddaje jedno słowo - miłość, jeśli nie miało się przykładu dobrego funkcjonowania żony i męża.
Kiedy ma się przed oczami pewną rzeczywistość i słyszy jednocześnie co na temat rodziny mówi Biblia, odczuwa się sprzeczność. Postrzega się wszystko przez pryzmat doświadczenia. Słowa „żony bądźcie poddane, posłuszne” mi kojarzyły się jednoznacznie z upokorzeniem, a „mąż jako głowa rodziny” przerażał mnie. Byłam osobą wierzącą, wiedziałam że słowa Pisma Świętego są ważne i trzeba ich słuchać, ale czegoś brakowało... Podobały mi się pojęcia „równouprawnienia”, „stosunki partnerskie”... Raczej ku nim się przychylałam.
Długo trwało, zanim dotarło do mnie, że Miłość wszystko porządkuje, że ona jest służbą i w niej „bycie głową” i „bycie posłusznym” mają jednakową wartość. W tym odkryciu nie ma żadnych moich zasług.
Najpierw Bóg mnie uzdrowił, pozwolił mi poznać, jak bardzo mnie ukochał. Zrozumiałam, że On zrezygnował ze wszystkiego, co miał, kim był, że poniżył się całkowicie oddając się w moje ręce, że za mnie zginął, że chce mi służyć każdego dnia. To było wstrząsające przeżycie, pozwoliło mi doświadczyć, że miłość jest ofiarowaniem do końca, jest całkowitym poddaniem...
Odkryłam, że w tym tkwi sens życia i bardzo zapragnęłam prawdziwie kogoś pokochać. Nie brakuje w koło ludzi, ale prosiłam o tego jednego...Ważne było to, że nie chciałam „go mieć”, ale naprawdę całkowicie się oddać nie bojąc się, że ktoś to wykorzysta (to może wskazówka dla modlących się o męża). Nagle „otworzyły mi się oczy”, dostrzegłam, że człowiek, którego pragnę, o którego się modlę, jest blisko... Poznałam w nim wspaniałego, dobrego, odpowiedzialnego człowieka, który w dodatku mnie kocha... Chciałam „być mu poddaną i posłuszną”, by on był „głową naszej rodziny”. Wiedziałam, że to jest naturalny porządek, naturalny podział zadań w rodzinie. Chciałam, by ukochany miał w wahaniach decydujący głos, bo miał i ma do tego naturalne predyspozycje i błogosławieństwo Boga. Rzeczywiście, nie zawiodłam się. Mój mąż nie stał się ani władcą ani tyranem.
Teraz, kilka lat po ślubie, problemem okazało się co innego. Tempo życia, natłok zajęć, brak świeżości, moja nieuległa natura czy zwykły egoizm powodują, że wiele razy zraniłam mojego męża, przejmując jego rolę w małżeństwie. Wiem, że bardzo ważne jest starać się nie psuć tego porządku. Modlę się, bym potrafiła w codzienności rezygnować z siebie, być gotową do posłuszeństwa, nawet jeśli nie mam na to ochoty. Dzięki Bogu mam dobrego, cierpliwego męża, który już wiele razy mi przebaczał i wierzę, że jeszcze nie raz przebaczy, bo mnie kocha.
Ania