Kiedyś we wspólnocie, w której byłem animatorem, przy okazji konferencji poświęconej Nowej Kulturze, rozgorzała dosyć żywiołowa dyskusja na temat stroju stosownego lub niestosownego do okoliczności. Chodziło miedzy innymi — temat stary jak wspólnoty oazowe! — o minispódniczki. Animator prowadzący konferencję — bardzo rozsądnie — nie starał się przekonać uczestników (a zwłaszcza uczestniczek), że taki strój jest „zły i już”, natomiast próbował wytłumaczyć, że są stroje pasujące nie do każdej okazji (nikt nie zakłada garnituru na plażę, nikt też nie idzie do opery w kostiumie kąpielowym). Było jednak kilka osób (w większości dziewcząt, choć nie tylko), które nie rozumiały, co jest niestosownego w przyjściu do kościoła w bardzo krótkiej spódniczce. Po dłuższej chwili do dyskusji włączył się nasz ówczesny moderator (nie wspomnę jego nazwiska, ale przypuszczam, że także czyta te słowa…) i powiedział, zwracając się do jednej z najgłośniej dyskutujących dziewcząt:
— Aniu, jesteś bardzo ładną dziewczyną, więc zrozum, że kiedy przychodzisz do kościoła w miniówce, a potem siadasz z przodu i zakładasz nogę na nogę, to ja naprawdę mam trudności, żeby się skoncentrować na kazaniu…
Dyskusja ucichła jak nożem uciął. Wszystkich „zatkało”. Po dłuższej chwili ciszy owa Ania wyksztusiła z trudem: — Ale przecież ksiądz jest… no, księdzem!
— A co ty myślisz, że jak jestem księdzem, to już nie jestem facetem?! — odpalił moderator. I nagle cała dyskusja stała się niepotrzebna, bo wszyscy zrozumieli to, o co naprawdę chodziło w trosce o strój. Mnie natomiast ta sytuacja uświadomiła bardzo ważną prawdę, która wielokrotnie pomagała mi w rozmowach (zwłaszcza w sytuacjach konfliktów) z różnymi księżmi. „KSIĄDZ TEŻ CZŁOWIEK” powtarzałem sobie w takich sytuacjach. No właśnie. Człowiek jak każdy inny.
Człowiek — a więc osoba niedoskonała, grzesznik. Więc ma swoje słabości, miewa złe dni, podły nastrój, chwile, kiedy nic się nie chce. Tak samo jak każdy inny jest narażony na błędy i pomyłki, tak samo jak wszyscy podlega pokusom.
Oczywistość? A jak często o niej zapominamy! Jak często traktujemy naszych kapłanów tak, jakby z chwilą przyjęcia święceń całe ich człowieczeństwo znikało i było zastępowane… no właśnie, przez co? „Nie mężczyzna, ale obłok w spodniach”, jak pisał Majakowski? Natchniony sługa Chrystusa, do którego zło nie ma przystępu? Takie — często nieuświadomione — patrzenie na kapłanów (a także podejście kapłanów do samych siebie) ma niestety kilka nieprzyjemnych konsekwencji.
Jedną z nich — często spotykaną w polskim Kościele — jest traktowanie kapłana jako „wyższej formy bytu”, bezkrytyczne przyjmowanie wszystkiego, co powie i zrobi. To bardzo niebezpieczne — zwłaszcza, jeśli taki ksiądz uwierzy w swoją nieomylność i doskonałość, i w to, że pewne trudności i pokusy go nie dotyczą, bo jest księdzem. Takich kapłanów ostro upominał św. Karol Boromeusz, arcybiskup Mediolanu:
Wszyscy wprawdzie, przyznaję, jesteśmy słabi, ale Pan Bóg udzielił nam środków, z których, jeśli tylko zechcemy, możemy łatwo skorzystać. Spójrzmy więc na kapłana, który wie, że wymaga się od niego świętości życia, wstrzemięźliwości i anielskich obyczajów w postępowaniu. Chciałby tego wszystkiego, ale nie myśli o zastosowaniu prowadzących ku temu środków: postu, modlitwy, unikania złych i szkodliwych rozmów oraz niebezpiecznych poufałości.
Zresztą kiedy takiemu kapłanowi zdarzy się zrobić głupstwo czy popełnić błąd (co na dłuższą metę jest przecież nie do uniknięcia), to ci, którzy dotąd niemal go czcili, teraz pierwsi krytykują i atakują.
Inną konsekwencją „niedostrzegania pod sutanną człowieka” jest kompletne nie branie pod uwagę potrzeb i problemów kapłana. Każdy idzie do niego ze swoimi kłopotami, każdy uważa, że ksiądz powinien dla niego znaleźć czas, cierpliwie wysłuchać, mądrze poradzić. Jakiż zawód przeżywają tacy wierni, kiedy okazuje się, że ksiądz w tej sytuacji nie potrafi pomóc, albo że zwyczajnie nie ma czasu czy siły, żeby akurat w tej chwili zająć się naszymi sprawami. „Co z niego za ksiądz” — słyszymy wtedy —
„Przecież powinien…”. Ano — pewnie powinien, ale jeśli wstał o 6. rano, odprawił poranną mszę, potem spędził kilka godzin w szkole, po powrocie ledwie zdążywszy (albo i nie) zjeść obiad popędził na dyżur do kancelarii, potem — na spotkanie z przygotowującymi się do bierzmowania, prosto z niego zaś — na spotkanie modlitewne wspólnoty oazowej, to naprawdę trudno się dziwić, że nie ma siły jeszcze na dwugodzinną poważną rozmowę.
Drugą strona tego samego problemu jest to, że wielu księży przyzwyczaja się do bycia „człowiekiem od rozwiązywania cudzych problemów”. A kiedy sami mają problemy, nie umieją zwrócić się o pomoc do drugiego człowieka. Opowiadał mi znajomy ksiądz, który miał kiedyś problem z alkoholem, że bardzo długo zajęło mu przekonanie samego siebie, że potrzebuje pomocy. — Gdzieś w podświadomości miałem zakodowane, że TO JA jestem od pomagania innym — mówił. — I dlatego minęły trzy lata, zanim pierwszy raz pomyślałem, że przecież ja także mogę innych prosić o pomoc…
Są też kapłani, którzy tak mocno angażują się w sprawy innych ludzi, że nie starcza im czasu na własne życie — także to duchowe. Zapominają, że są ludźmi. A każdy człowiek potrzebuje czasami odrobiny prywatności, chwili ciszy, odpoczynku, pobycia sam na sam ze sobą. Inaczej — można zwariować, zamęczyć się na śmierć. Zresztą kapłan, który nie weźmie tego pod uwagę, szybko przestanie także dla innych być oparciem i pomocą — bo sam nie będzie mógł sobie poradzić. Oddajmy jeszcze raz głos św. Karolowi Boromeuszowi, który tak przypominał „swoim” kapłanom:
Jesteś duszpasterzem? Nie chciej z tego powodu zaniedbywać siebie samego i nie udzielaj się tak bardzo wokoło, aby dla ciebie nic już nie zostało. Masz bowiem pamiętać o duszach, którym przewodzisz, ale nie tak, abyś zapomniał o swojej własnej.
Kolejnym problemem, którzy często pojawia się w stosunkach między świeckimi a kapłanami jest niebranie pod uwagę tego, że kapłan — poza duszą, wolą i intelektem — ma także, jak każdy śmiertelnik, dwie sfery sprawiające nam wszystkim na co dzień wiele kłopotów — czyli emocje i ciało. Świeccy bardzo często nie biorą pod uwagę faktu, że kapłan jest mężczyzną — kiedy im się to uświadamia, są bardzo zdziwieni, tak jak Ania, o której pisałem na początku. Jest mężczyzną, a zatem reaguje tak, jak normalny facet (choć „w czerni”). Na przykład — raczej analizuje, niż dokonuje syntezy. Na przykład — używa raczej inteligencji analitycznej, niż emocjonalnej (i trzeba mu POWIEDZIEĆ, bo inaczej może nie załapać). Że miewa — jak każdy facet — odruch rywalizacji z innymi mężczyznami. Że — no właśnie, przykład przytoczony na początku — jak każdy normalny facet reaguje na ładną dziewczynę.
Trzeba zresztą podkreślić, że ten błąd popełniają obie strony — tak świeccy, jak i duchowni. Także księżom — zwłaszcza tym młodszym i mniej doświadczonym — zdarza się „zapomnieć” o swoich emocjach czy fizyczności. Moderator, o którym mówiłem na początku, zwierzył mi się kiedyś z „odkrycia”, którego dokonał na prowadzonych przez siebie rekolekcjach, a które pomogło mu tak bezpośrednio reagować na problemy młodzieży. — Mówiłem na „zerówce” konferencję dla chłopców o relacjach do dziewcząt, o tym, jak mężczyźni patrzą na kobiety — opowiadał. — I nagle, w połowie tej konferencji, uświadomiłem sobie, że przecież mówię także o sobie! O SWOICH reakcjach, emocjach, o SWOJEJ seksualności! Że ja też — pod tą czarną sukienką — jestem mężczyzną i fakt, że wybrałem życie w celibacie nie oznacza, że jestem aseksualny! I że jeśli ja sam nie będę wcielał w życie tych zasad, o których mówię uczestnikom rekolekcji, to jestem tak samo jak oni narażony na uleganie pokusom ciała, na niewierność — nie żonie wprawdzie, ale mojemu powołaniu!
Oceniając księży świeccy zapominają czasami także o tym, że kapłan w swojej posłudze często jest człowiekiem — po ludzku patrząc — bardzo samotnym. To prawda, że ma wielu znajomych, że — jeśli jest moderatorem — ma wspólnotę, która go otacza… Ale chyba wszyscy zdajemy sobie sprawę z tego, że to nie wszystko. Jeśli ja mam w pracy ciężki dzień, pokłócę się z szefem, nie wyjdzie mi coś, mam zły humor, ucieknie mi sprzed nosa autobus, jeśli zawalą się moje plany i nie uda mi się osiągnąć czegoś, na czym mi zależało — to oczywiście jest mi z tym ciężko i źle, ale… Ale kiedy wracam do domu wiem, że ktoś na mnie czeka, że moja żona mnie pocieszy, a mój mały synek powita mnie radosnym „tata!” niezależnie od tego, jak wyglądał mój dzień. I ta myśl bardzo często dodaje mi sił w trudnych chwilach. Kapłan, wracający do domu po trudnym dniu ciężkiej pracy nie ma takiego oparcia — wielu znajomych księży mówiło mi, że najtrudniejsze w ich powołaniu są właśnie wieczorne powroty do pustych czterech ścian. Tak pisał o tym znany nam z rekolekcji oazowych francuski ksiądz Michel Quoist, opisując jakie uczucia budził w nim widok zakochanych młodych ludzi (cytat z książki „Zwierzenia serdeczne”):
Powracam do opuszczonego domu. Cisza i noc.
Wieczór był wspaniały. (…) Ale muszę wyznać, że w moim sercu autentyczna radość współmieszka z cierpieniem. Nie czuję żalu, że poświęciłem swoje życie. Nie żałuję tego, że starałem się zachować swoje ciało i duszę w stopniu największego oddania, by kochać wszystkich ludzi, ale nigdy nie przyzwyczaiłem się do tej ofiary i wiem, że zawsze moje serce będzie odczuwało ten piekący ból, gdy zadziwiony, rozglądając się wokoło będę widział, jak miłość wykluwa się, rozkwita i przynosi owoc.
Co myślą o nas, duchownych, ci, którzy nas obserwują — gorszą się nami, litują się, wykpiwają czy podziwiają nas? Może myślą, że „to takie proste”, że raz na zawsze wybraliśmy, że to jest nasze „powołanie”, że „jesteśmy po to stworzeni”, bez problemów, bez przekreśleń, bez skazy. (…) Dzisiaj wieczór jestem sam.
Często traktujemy kapłanów tak, jakby z chwilą przyjęcia święceń całe ich człowieczeństwo znikało