Gdy zaczęłam pracę w Ośrodku Adopcyjnym, znajomi ostrzegali: „Wypalisz się, nie dasz rady, to nie ma sensu. Zbyt tam wiele tragedii ludzkich. Można stracić wiarę”. Rzeczywiście, bez Boga tylko gniew, lęk i sprzeciw niosą losy ludzi, przewijających się przez ośrodek. Widzę cudowne osoby, którym Bóg nie „pobłogosławił dzieckiem”, mimo ich wielkiej miłości i wieloletnich starań. Przychodzą i ze łzami w oczach pytają, dlaczego ci, którzy chcą, nie mogą doczekać się potomstwa, a ci, którym jest ono dane, tak często nie potrafią uszanować tego daru. Stykam się z dziećmi krzywdzonymi, katowanymi, wykorzystywanymi seksualnie, poranionymi wewnętrznie. I sama pytam „Boże, po co to było? Dlaczego na to pozwoliłeś? Czy ta mała istotka kiedykolwiek podźwignie się z tego?” Rozmawiam z rodzicami, którzy stracili swoje wyczekane i wykochane dziecko, przez poronienie, albo śmierć maleństwa. Widzę dzieci rodzące się z upośledzeniami, chorobami, o trudnej diagnozie lekarskiej. I wtedy zastanawiam się „Po co Ty je chciałeś na tym świecie, skoro tu nikt go nie chce? Dlaczego się urodziło, skoro długo nie pożyje, a i ten krótki czas jest ciężki?”. Przychodzi do mnie zgwałcona nastolatka, której lekarz poradził „usunięcie problemu”, zbuntowana na swój los, z poczuciem krzywdy, za to, że zaszła w ciążę nie ze swojej winy i chęci przecież, a teraz w nikim nie ma oparcia. Przychodzi dziewczyna, która dała się namówić na „dowód miłości”, a teraz chłopak ją porzucił, a rodzice się jej wyrzekli. Sama nie daje sobie rady, szuka ucieczki w samobójstwie. Z bólem serca zjawia się bezrobotne małżeństwo, które nie ma już warunków do wychowania siódmego, czy ósmego potomka.
I gdy staję w poczuciu braku sensu i nadziei, pozostaje tylko modlitwa i zaufanie. I dzieją się cuda. Dziecko z gwałtu staje się światełkiem nadziei dla swej mamy i pomaga znów chcieć żyć. Te niechciane okazują się być radością par, które czekały na nie całe swoje życie. Ludzie mówią: „Teraz rozumiem, że te lata bezowocnego leczenia miały sens - może inaczej nie doceniłbym, jaką wartością jest rodzicielstwo i jak wielkim darem z Góry jest ta mała istota. Warto było na nią czekać. Właśnie konkretnie na nią”. Matka, która rodzi dziecko chore, już umierające, rezygnuje z pomysłu oddania go do adopcji i czuwa przy nim z całą rodziną, aż do jego śmierci. A później wychodzi ze szpitala z pokojem w sercu - pamiętając uśmiech maleństwa i jego radość do ostatnich chwil życia. Osierocony ojciec tłumaczy mi, a może bardziej sobie, że skoro Bóg miał do powierzenia duszyczkę, mieszkającą na ziemi tylko kilka dni, to dobrze, że właśnie oni zostali nią obdarzeni. I że ich dziecko przez cały czas było otoczone miłością, nigdy nie doznało i już nie dozna zła i odrzucenia. Po kilku miesiącach odzywa się dziewczyna, która oddała dziecko. Pyta, czy wszystko u niego w porządku. I mówi, że nigdy nie zapomni tego co zrobiła, ale wie, że dała mu wszystko, na co ją było stać - życie i nadzieję, szansę na szczęście. Kobieta, która wyzywała córkę i wyrzuciła ją ciężarną z domu, po narodzinach swego wnuka staje się oddaną bez reszty babcią i nawet nie pamięta swego lęku przed otoczeniem i swej „porażki życiowej”. Po ludzku to niemożliwe. Więc skąd w tych ludziach tyle sił? Dlaczego serca miękną, rodziny się jednoczą, z bólu rodzi się radość?
Kiedy po kilku miesiącach lub latach, widzę uśmiech na twarzy dziecka, mającego po urodzeniu etykietkę „matka schizofreniczka, nikt go nie weźmie, nie ma nadziei”, a teraz tulącego się do nowych, szczęśliwych rodziców, mam wrażenie, że skrawki nieba spadły między nas. Kiedy widzę, jak wielką radość z życia czerpie dziecko niepełnosprawne, jak przewyższa czułością i dobrocią całe otoczenie, wtedy znów uświadamiam sobie, że Jezus wybrał każdego z nas do istnienia, i każdego ukochał. Ci ludzie są dla mnie świadectwem. Te dzieci są znakiem kochającej mądrości Boga.
Nie wszystkie ciężkie sprawy udaje się rozwiązać. Nieczęsto rozumiem. Ale ufam - bo On wie więcej i widzi dalej, niż ja. I wiele razy pokazał mi, że z bólu i cierpienia wywodzi niebywałe dobro i błogosławieństwo.