Dla dziecka w szpitalu większym problemem jest to, że nie ma mamy czy taty a nie to, że je coś boli
W ramach moich studiów przez miesiąc odbywałam praktyki w szpitalu dziecięcym. Choć cel praktyk był zupełnie inny, dla mnie najważniejszym doświadczeniem z tego okresu było zaobserwowanie dziecka, które zetknęło się z chorobą i zobaczenie tego, co pomagało lub przeszkadzało dziecku przetrwać ten czas.
Przez cały miesiąc będąc po kilkanaście godzin w szpitalu nie usłyszałam by chociaż jedno dziecko zadało pytanie: Dlaczego jestem chory? Dlaczego ja? Jaki to ma sens? Być może nie jest tak zawsze, ale na podstawie tego mojego doświadczenia mogę powiedzieć, że dzieci nie odczuwają choroby jako jakiegoś nieszczęścia, nie dramatyzują, nie wpadają w depresję z powodu samego faktu zachorowania. Dla dziecka w szpitalu większym problemem jest to, że nie ma mamy czy taty a nie to, że je coś boli - bo tak naprawdę, gdy pojawiali się rodzice, dzieci zachowywały się tak jakby bolało je mniej.
Ponieważ zajęcia, jakie mieliśmy wykonywać w ramach praktyk były bliżej nie określone, to właściwie cały czas spędzałyśmy po prostu na zabawach i rozmowach z dziećmi. Nasze zajęcia i rozmowy jednak bardzo rzadko schodziły na temat choroby. Jednak nie dlatego, że dzieci unikały tego tematu na przykład z powodu strachu. Miałam wrażenie, że po prostu traktowały ten stan, w którym się znalazły, w jakiś sposób jako normalny i w miarę możliwości chciały funkcjonować jak dzieci zdrowe - robić to co robiły w domu. Można było to zaobserwować zwłaszcza na oddziale nowotworowym. Wpuszczono nas na ten oddział dopiero po kilkunastu dniach pobytu w szpitalu i choć wtedy zastanawiałam się dlaczego, to myślę, że to było słuszne. Bo choć zetknięcie się z tak bardzo chorym dzieckiem jest trudne, to po pewnym czasie obecności w szpitalu pozwala podejść do nich tak po prostu, a nie z litością i pożałowaniem. Dzieci z którymi rozmawiałam, nie chciały by im mówić jakie są biedne i mówić, że pewnie je boli - po prostu gdy bolało, mówiły same.
Pewien dziewięcioletni Kuba, który miał przerzuty raka na płucach i był już po kilku „chemiach” marzył o tym, jak pewnie każdy dziewięciolatek, by dostać komputer i pograć ze swoimi kolegami w piłkę. Kuba często mówił o tym, że chciałby żeby jego mama nie płakała. I choć w jakiś sposób jego marzenia zakładały to, że chciałby być zdrowy, to takiego marzenia nie wypowiedział - miałam wrażenie, jakby dla niego nie to było najważniejsze. Dzieci nie zapytały mnie nigdy - co często zdarzało się u chorych dorosłych lub u rodziców tych dzieci - o sens cierpienia lub co będzie gdy umrą. I choć często dziecko jest bardzo świadome tego, co się z nim dzieje, to gdy są przy nim bliscy, jest naprawdę przepełnione spokojem i optymizmem - jest w pewnym sensie pogodzone ze swoją sytuacją.