Uczeń-misjonarz. To określenie jest być może mało porywające. Nie brzmi za dobrze w języku polskim. Ale jego sens jest ostry jak ten miecz obosieczny, do którego porównane jest Słowo Boże w Liście do Hebrajczyków: „przenikające aż do rozdzielenia duszy i ducha, stawów i szpiku” (Hbr 4, 12).
„Na mocy otrzymanego chrztu każdy członek Ludu Bożego stał się uczniem-misjonarzem (por. Mt 28, 19)” – mówi papież Franciszek (Evangelii Gaudium, n. 120). Uczeń-misjonarz. Co to znaczy? O co tutaj chodzi?
O to, że nie można być uczniem nie głosząc Ewangelii, że do istoty bycia uczniem należy głoszenie. Biskup Grzegorz Ryś podczas Kongregacji Odpowiedzialnych mówił o dwóch profilach tej samej twarzy. Uczeń i ewangelizator to właśnie te dwa profile. Nie można mieć twarzy z jednym profilem. Jeśli jestem uczniem, to muszę być zarazem ewangelizatorem, misjonarzem. „Każdy ochrzczony, niezależnie od swojej funkcji w Kościele i stopnia wykształcenia w wierze, jest aktywnym podmiotem ewangelizacji” – mówi Papież (EG, n. 120).
Proste? Może nawet oczywiste? Obawiam się, że nie. Gdy jedna z polskich diecezji w tegorocznym Wielkim Poście próbowała zorganizować w parafiach rekolekcje ewangelizacyjne, wśród wszystkich wspólnot istniejących w diecezji znalazły się tylko dwa ruchy gotowe w tej ewangelizacji uczestniczyć: Szkoła Nowej Ewangelizacji i Ruch Światło-Życie. Inne wspólnoty istniejące w tej diecezji „nie czuły się na siłach”, „nie czuły się kompetentne”. Mówimy o ludziach zaangażowanych w Kościele, pogłębiających swoją wiarę. Jeśli osoby należące do wspólnot i stowarzyszeń boją się uczestniczyć w ewangelizacji, to kto ma uczestniczyć!?
Ale nie wpadajmy w pychę z tego powodu, że wśród tych dwóch wspólnot gotowych do ewangelizacji znalazł się nasz Ruch. Ile razy w ciągu lat przynależności do niego słyszałem rozmaite wymówki, by nie ewangelizować! „Nasze rodziny nie mają czasu”. „Najważniejsze jest przekazywanie wiary w rodzinie” – to przykładowe wymówki z Domowego Kościoła. „Angażujemy się w tym momencie w inną akcję” – to wymówka moderatora diecezjalnego. Bo choć mamy u nas naprawdę żywe środowiska ewangelizacyjne, czy możemy powiedzieć, że każda z osób zaangażowanych w Ruchu jest uczniem-misjonarzem?
Nie chciałbym jednak popaść w próżne narzekanie. Wielu oazowiczów chciałoby głosić Ewangelię. Problem nie polega na wymówkach, tylko na pewnej bezsilności. Chciałbym, ale nie wiem, jak. Chciałbym, ale nie potrafię (zresztą wymówki też są często próbą racjonalizowania bezsilności).
„Chciałbym” – to już jest coś. Bo trzeba sobie jasno powiedzieć, że wielu chrześcijan wcale nie myśli o głoszeniu Ewangelii. Nie zależy im na tym, by możliwie wiele osób (najlepiej wszyscy) nawiązało żywą relację z Chrystusem. Długi czas nie mogłem zrozumieć rozmaitych protestów, które rodzą się wokół akcji ewangelizacyjnych. Oto głoszona jest Ewangelia, a ktoś zamiast się tym faktem uradować, przyczepia się, że np. nie zachowano jakiegoś dziesięciorzędnego przepisu liturgicznego. Dopiero po pewnym czasie zrozumiałem, że są ludzie, uważający się za bardzo dobrych katolików, którzy traktują Kościół jako swoistą enklawę w złym świecie i nie obchodzi ich, co się może stać z tym światem. Jak ktoś przyjdzie i pokornie poprosi o przyjęcie do Kościoła, to oczywiście należy go przyjąć. Ale wyjść i samemu szukać zagubionych? W żadnym wypadku, wszak można swoją nieskalaną wiarę narazić na tyle niebezpieczeństw.
Tak więc to, że mamy pragnienie niesienia Ewangelii, jest już pierwszym krokiem. Nawet jeśli na początek pragnienie to powstaje tylko dlatego, że na spotkaniach Ruchu w kółko słyszymy o konieczności ewangelizacji. Jeśli człowiek naprawdę chce, nie przeoczy okazji. Jeśli człowiek naprawdę chce, będzie go bolał każdy, który jest daleko od Boga. Co jednak dalej?
Niedawno przemówił do mnie w nowy sposób ewangeliczny tekst o „żniwie wielkim”. „Żniwo wprawdzie wielkie, ale robotników mało. Proście Pana żniwa, żeby wyprawił robotników na swoje żniwo” – mówi Pan Jezus (Mt 9, 37-38). Zazwyczaj przywołuje się ten tekst w kontekście modlitwy o powołania kapłańskie. Ale Pan Jezus przecież nie tylko o tym mówi. Dziś stoimy przed wielkim żniwem. Coraz więcej ludzi blisko nas nie zna Jezusa. Zdecydowanie mija czas chrześcijaństwa, które było przekazywane razem z kulturą. Dziś jest ono tylko jedną z wielu ofert na rynku idei. Do wielu współczesnych ludzi z przesłaniem Ewangelii mogą dotrzeć tylko żyjący obok nich chrześcijanie. Bo są ludzie, który nie przyjdą na żadne rekolekcje, nie skuszą ich banery, plakaty czy zaproszenia wrzucone do skrzynki na listy. Odpowiedzą na wezwanie tylko wtedy, jeśli zaniesie im je osobiście człowiek, którego znają.
Pan Jezus jednak nie mówi do uczniów: „Róbcie coś”. Mówi: „Proście Pana żniwa, żeby wyprawił robotników na swoje żniwo”. Jeśli chcę być uczniem-misjonarzem, to w pierwszym rzędzie powinienem się modlić. Modlić o to, aby przy każdym człowieku na ziemi znalazł się chrześcijanin, który przekaże mu Dobrą Nowinę. I modlić się, abym to ja sam znalazł słowo, odkrył czas, w którym będę mógł przekazać Ewangelię ludziom dalekim od Boga, żyjącym obok mnie.
Jeśli więc mówię „chciałbym, ale nie wiem jak”, powinienem postawić sobie pytanie: Czy modlę się, by Pan posłał skutecznych głosicieli do dzisiejszego świata? Czy modlę się o to, bym ja sam głosił Ewangelię?
Czy Pan nie odpowie na taką prośbę? Oczywiście, że odpowie! On sam znajdzie czas i znajdzie miejsce, da słowa, pokaże drogę. Może zupełnie nie tam, gdzie przypuszczamy, a może właśnie tam, gdzie chcemy.
Zawsze trzeba pamiętać, że pierwsze słowo, prawdziwa inicjatywa, prawdziwe działanie pochodzi od Boga, i tylko wtedy, gdy włączamy się w tę Bożą inicjatywę, tylko gdy usilnie prosimy o tę Bożą inicjatywę, my również możemy stać się – z Nim i w Nim – ewangelizatorami.
To zdanie Benedykta XVI przytoczone przez papieża Franciszka w adhortacji Evangelii Gaudium (n. 112).Modlitwa tak naprawdę jest rzeczą najważniejszą. Bez niej nie ma ewangelizacji. Jeśli nie wiem jak, powinienem się modlić. Ale również jeśli wydaje mi się, że wiem jak, jeśli uważam się za wprawnego i doświadczonego ewangelizatora, powinienem się modlić. Bo to Bóg jest tym, który pokazuje drogę i to Jego mocą mamy działać.
Czy jeszcze mogę coś zrobić? Papież Franciszek wskazuje na ważną rzecz:
Jeśli ktoś rzeczywiście doświadczył miłości Boga, który go zbawia, nie potrzebuje wiele czasu, by zacząć Go głosić i nie może oczekiwać, aby udzielono mu wielu lekcji lub długich pouczeń. Każdy chrześcijanin jest misjonarzem w takiej mierze, w jakiej spotkał się z miłością Boga w Chrystusie Jezusie (EG, n. 120).
Może to się wydawać oczywiste – powinienem dbać o moją relację z Bogiem, aby ciągle żywe było we mnie doświadczenie Jego miłości. Przełóżmy to jednak na konkret: udział w moich osobistych rekolekcjach. Nie jako prowadzącego, nie jako głosiciela. I to solidnych rekolekcjach – tym solidniejszych im bardziej chcę głosić, im więcej zadań przede mną. Znów więc postawmy sobie pytania: Kiedy ostatnio byłem jako uczestnik na rekolekcjach? A kiedy na piętnastodniowej oazie? Czy jest we mnie świeżość zachwytu Bogiem, radość z relacji z Nim?
Kolejna rzecz, którą mogę podjąć, to moje specjalistyczne szkolenie, abym lepiej ewangelizował. Znów oddajmy głos Papieżowi:
Wszyscy jesteśmy wezwani, by rozwijać się jako ewangelizatorzy. Jednocześnie starajmy się o lepszą formację, o pogłębienie naszej miłości i jaśniejsze świadectwo Ewangelii (EG, n. 121).
Nie musimy daleko szukać – mamy w Ruchu specjalistyczne rekolekcje, przygotowujące do głoszenia Ewangelii: Oazę Rekolekcyjną Animatorów Ewangelizacji. Od niecałego roku ORAE ma nowy program skoncentrowany wokół ewangelizacji indywidualnej. To nie są rekolekcje tylko dla Diakonii Ewangelizacji – to są rekolekcje dla wszystkich! Moderator Generalny zachęca od paru lat, aby wszyscy uczestniczyli w ORAE. Faktycznie, ilość tych rekolekcji systematycznie wzrasta. Ciągle jeszcze daleko do tego, by przeżyli je wszyscy zaangażowani w Ruchu. Następne pytanie, które powinienem sobie postawić, brzmi: Kiedy byłem na ORAE? Czy mam w planie wyjazd na te rekolekcje?
Papież podkreśla jednak z całą mocą, że oczekiwanie na specjalistyczne szkolenie nie może nikogo zwalniać od ewangelizacji:
Nie oznacza to jednak, że mamy wyrzec się misji ewangelizacyjnej, ale raczej że mamy znaleźć sposób głoszenia Jezusa odpowiadający sytuacji, w jakiej się znajdujemy. W każdym wypadku wszyscy jesteśmy wezwani, by dawać innym wyraźne świadectwo o zbawczej miłości Pana, który – niezależnie od naszych niedoskonałości – oferuje nam swoją bliskość, swoje słowo, swoją moc, i nadaje sens naszemu życiu. Serce twoje wie, że życie nie jest takie samo bez Niego, dlatego to, co odkryłeś, to, co pomaga ci żyć i co daje ci nadzieję, powinieneś przekazywać innym. Nasza niedoskonałość nie powinna stanowić wymówki. Przeciwnie, misja stanowi stały bodziec, aby nie godzić się z przeciętnością i stale wzrastać (EG, n. 121).
Jeśli więc czujemy, że brak nam jeszcze umiejętności, to powinno to być dla nas bodźcem, aby te umiejętności nabyć (np. przez wyjazd na ORAE) a nie wymówką, by nie podejmować głoszenia Ewangelii.
Nie wystarczy jednak, bym był gotowym, modlącym się, mającym relację z Bogiem, wyszkolonym ewangelizatorem. „U wielu zaangażowanych w ewangelizację, chociażby się modlili, można spotkać nadmierny indywidualizm” – wskazuje papież (EG, n. 78).
Ewangelizacja jest zawsze zadaniem wspólnoty. Nic nie zastąpi osobistego kontaktu ewangelizującego z ewangelizowanym, ale później musi być następny etap – zaproszenie do wspólnoty. Do wspólnoty gotowej przyjąć osobę ewangelizowaną, dać jej dalszą formację. Tak naprawdę indywidualna ewangelizacja bez wsparcia wspólnoty będzie zawieszona w próżni. Co zrobimy z osobą ewangelizowaną, jeśli nie będzie wspólnoty, która będzie gotowa ją przyjąć i doprowadzić do dojrzałej wiary?
Oznacza to, że nasze wspólnoty powinny być zawsze otwarte na nowe osoby, zawsze gotowe dać im drogę wzrostu. Rozbudzone w kimś się pragnienie poznania Jezusa nie będzie trwało wiecznie. Jeśli taka osoba nie wejdzie na dalszą drogę, pragnienie to wygaśnie. Nie może więc w nieskończoność czekać aż zbierze się grupa, aż znajdzie się animator gotowy ją poprowadzić.
Z drugiej strony wspólnota może dawać impulsy do indywidualnej ewangelizacji. Nie tylko w ten sposób, że będzie formować do ewangelizacji swoich członków, ale również przez organizowanie konkretnych działań ewangelizacyjnych. Jak wspomniałem, wiele osób przyjdzie na rekolekcje ewangelizacyjne tylko wówczas, jeśli osobiście zaprosi je na nie człowiek, którego znają. To prawda, ale prawdą jest również, że po prostu łatwiej jest dać ulotkę czy nawet słownie zaprosić na rekolekcje (czy inne ewangelizacyjne wydarzenie) niż rozpocząć jakąś „fundamentalną” rozmowę ewangelizacyjną. Wokół ulotki może wywiązać się rozmowa, ale sam początek jest raczej prosty. Już więc sama przynależność do wspólnoty, która naprawdę ewangelizuje, daje okazje do indywidualnej ewangelizacji.
Skąd się jednak bierze „wspólnota, która ewangelizuje”? Z tego, że jej członkowie i odpowiedzialni inicjują wydarzenia ewangelizacyjne – że wychodzą poza ustaloną rutynę życia wspólnotowego, podejmują nowe inicjatywy, myślą o tym, jak wspólnota może podejmować działalność ewangelizacyjną, a przede wszystkim ewangelizację traktują jako zadanie wspólnoty. W tym miejscu mogę więc sobie postawić kolejne pytanie: co robię jako członek mojej wspólnoty (kręgu, rejonu), jako animator, odpowiedzialny, by stawała się ona rzeczywiście środowiskiem ewangelizacyjnym?
Wezwanie do stawiania się uczniem-misjonarzem nie musi budzić poczucia bezsilności, a powinno stawać się bardzo konkretnym zdaniem. Stawiałem w tym tekście parę razy pytania. Ostatnie niech zada sam papież Franciszek:
Popatrzmy na pierwszych uczniów, którzy natychmiast po doświadczeniu spojrzenia Jezusa, szli głosić Go pełni radości: „Znaleźliśmy Mesjasza” (J 1, 41). Samarytanka, tuż po zakończeniu swego dialogu z Jezusem, stała się misjonarką, i wielu Samarytan uwierzyło w Jezusa „dzięki słowu kobiety” (J 4, 39). Również św. Paweł po swoim spotkaniu z Jezusem Chrystusem „zaraz zaczął głosić w synagogach, że Jezus jest Synem Bożym” (Dz 9, 20). A my na co czekamy? (EG, n. 120)