Dlaczego ja? Dlaczego to nam się nie udaje? Dlaczego nie możemy począć dziecka, chociaż tak bardzo chcemy? Takie pytania rodziły się na początku naszego małżeństwa... Nie chcieliśmy odkładać na później dzieci. Znaliśmy się dobrze, nie byliśmy już bardzo młodzi, mieliśmy wspólne cele, przekonanie, że rodzina to piękna i dobra droga obdarowywania się miłością, budowania czegoś wartościowego, podzielenia się tym wszystkim, co Bóg nam dał. Próbowaliśmy przekazać życie... począć maleństwo i od samego początku troskliwie się nim zająć... a tu nic...
Tak wiele było prób, rozpaczliwych oczekiwań...tak wiele trudnych rozczarowań, napięć i łez w sprawdzaniu, czy tym razem się udało, nadziei, że może tester się pomylił, że może wynik będzie pozytywny... tak wiele bólu, żalu i zrezygnowania w kolejnych niepowodzeniach... Ten problem całkowicie mnie przerósł (może jak każda próba).
Okazało się, że moja wiara jest za słaba, moje oddanie Bogu, poddanie się Jego prowadzeniu nieprawdziwe. Okazało się, że bardzo mocno przywiązana jestem do moich planów, wyobrażeń, tak przecież dobrych, szlachetnych. Znikła deklarowana chęć rezyg-nacji z siebie, gotowość służby... Pojawiły się bunt, gniew, bezsilność i... kompletny brak alternatywy... Co robić, czym się zająć, jak wykorzystać ten prze-ciekający przez palce czas, to bezradne, bezsensow- ne czekanie? Czego ten Bóg ode mnie, od nas chce?
Zabraliśmy się za rozwiązywanie problemu niemożności poczęcia dziecka. Zaczęliśmy od badania płodności męża, plemniki były żywotne, zwarte i, przeszliśmy więc do szukania przyczyn we mnie. Osobiste, szczegółowe obserwacje organizmu, liczne wizyty u lekarzy, wspomagania farmakologiczne i wciąż nieudane próby, potem inwazyjne badania laparoskopowe i... znalezienie przyczyny niepłodności - endometriozy - przerostu, rozrostu tkanki wyścielającej macicę, w której zagnieżdża się i rozwija zapłodniona komórka (czy to nie absurd?). Należało poddać się leczeniu... Trzeba było na pół roku odłożyć starania o dziecko, kuracja polegała na podawaniu środków antykoncepcyjnych (to też wydawało się absurdalne!). Potem następowały kolejne zmagania medyczne z moją kapryśną naturą, które nie były złe, ale utwierdzały mnie w przekonaniu, że nic tą drogą nie zyskam...
Dzięki Bogu razem z mężem wyznaczyliśmy pewne granice medycynie. Wykluczyliśmy metodę in vitro, a po wielu rozmowach, poszukiwaniach, rozważaniach zrezygnowaliśmy też z inseminacji. W końcu zgłosiliśmy się do ośrodka mediacyjno-adopcyjnego Pro Familia. Od początku kłopotów z poczęciem, a nawet od początku naszej znajomości, braliśmy pod uwagę możliwość adopcji. Mieliśmy szczęście w tej sprawie prezentować podobne przekonanie. A jednak odkładaliśmy zgłoszenie... Kiedy już dotarliśmy do ośrodka, przeżyliśmy kolejne rozczarowanie. Oczekiwanie na sześciotygodniowe maleństwo miało trwać około 3 lat! Czy nie dość się naczekaliśmy? Znowu fala niezrozumienia, zniecierpliwienia, rozżalenia i buntu uderzyła w nas mocno, a może bardziej we mnie... Ale nie było innego wyjścia... tylko czekać.
Teraz wiem, że ten czas był bardzo potrzebny. Jego uwieńczeniem okazała się pielgrzymka, na którą postanowiliśmy się wybrać w intencji naszego dziecka. Nie należymy do miłośników tej formy przeżyć religijnych, zdecydowaliśmy się więc na Grupę Ciszy w pielgrzymce dominikańskiej z Krakowa (była krótka!). Doświadczaliśmy na niej niezwykłych rzeczy, przede wszystkim bliskości i opieki Boga. A najpiękniejsze było to, że podczas niej poczęło się nasze dziecko! Ma innych biologicznych rodziców, ale jest nasze, najukochańsze, najcudowniejsze, najwspanialsze... Bóg podarował nam je i przywrócił czas, który wydawał się zmarnowany. Zabrał wszystkie żale, rozczarowania, bunty. Dał ogromną radość i wielkie szczęście!