Jak to jest z podejmowaniem diakonii, posługi w Ruchu, parafii, Kościele przez małżonków? Diakonia jest niezbędnym elementem, etapem życia prawdziwie chrześcijańskiego. Jakoś łatwo i przejrzyście to widać, gdy mówi się o osobach nie żyjących (jeszcze?) w małżeństwie. Czy dotyczy to jednak w równym stopniu małżonków? Przecież oni mają o wiele więcej tzw. obowiązków stanu, wobec siebie nawzajem i wobec dzieci. Czy można żądać od nich jeszcze jakiegoś innego zaangażowania?
Gdy zastanawiałam się nad tą kwestią, przypomniał mi się jeden z najbardziej znanych cytatów biblijnych „Wszystko ma swój czas i jest wyznaczona godzina na wszelkie sprawy pod niebem” (Koh 3,1). Sądzę, że to zdanie można rozwinąć w dwóch kierunkach. Z jednej strony trzeba odczytywać odpowiedni czas niejako historycznie — diakonia jest pewnym etapem, do którego dochodzimy na drodze formacyjnej — nie za szybko, aby nie przerodziła się w czczy aktywizm i nie za późno, by nie dreptać w miejscu. Ale odpowiedni czas trzeba znajdować również w teraźniejszości, już po „przejściu na etap diakonii”. Ciągłe pytanie o zasadność podejmowania tej czy innej posługi powinno towarzyszyć każdemu. W szczególny sposób towarzyszy ono małżonkom, odpowiedzialnym nie tylko za siebie samych — i właśnie diakonii małżonków będzie dotyczyć to rozważanie.
Oczywistą rzeczą jest, że pierwszym polem posługi chrześcijańskich małżonków jest ich rodzina. To wręcz truizm. Niemniej, patrząc na różne życiowe sytuacje, chyba nigdy dość przypominania o tej prawdzie. I rachunku sumienia — czy przypadkiem nie jest tak, że jakieś dobre działania „na zewnątrz” uważamy za cenniejsze od tego, co robimy w domu. W każdej rodzinie bywa tak (przeważnie gdy dzieci są małe), że ta posługa na rzecz domu pochłania właściwie cały nasz czas i często trudno mówić o jakiejkolwiek możliwości posługi „na zewnątrz”. Jednak w miarę podrastania dzieci rodzą się możliwości podejmowania jakiejś diakonii (diakonii, nie aktywności) na rzecz szerszej wspólnoty — kręgu, parafii, Ruchu… Diakonii będącej odpowiedzią na Boże wezwanie. Myślę, że to również jest rzecz, której uczymy, powinniśmy uczyć nasze dzieci — że nie można zamknąć się tylko w swoich sprawach, że trzeba służyć tam, gdzie to jest rzeczywiście potrzebne. Że trzeba wybierać, umieć rezygnować z siebie, ze swoich przyjemności i miłego ciepełka. I tego, że pole do posługi otwiera się, gdy człowiek jest wsłuchany w Pana Boga, że decyzje podejmuje się na modlitwie — pamiętając wciąż o obowiązkach stanu.
A czy oboje małżonkowie muszą angażować się w posługę razem? Czy muszą zawsze szukać tylko tego, co mogliby robić wspólnie i rezygnować z tego, czego wspólnie robić się nie da? Odpowiedź na te pytania jest stosunkowo prosta, gdy wchodzi w grę posługa pary animatorskiej, rejonowej itd. Tej posługi nie da się sprawować inaczej jak razem. Ale w innych sytuacjach już nie jest to tak oczywiste. Czy mąż ma na przykład nie podejmować bardzo potrzebnej posługi w diakonii liturgicznej dlatego, że żona nie może służyć przy ołtarzu (i na przykład nie umie/nie lubi pisać komentarzy) albo czy żona nie może służyć w diakonii muzycznej dlatego, że mężowi „słoń nadepnął na ucho”? Na pewno nie powinno być tak, że jedno z małżonków podejmuje posługę wbrew drugiemu, bez jego zgody albo jego kosztem. W takiej sytuacji mamy do czynienia z klasycznym brakiem miłości i jedności i z takiej „służby” nic dobrego przeważnie nie wychodzi. Jestem przekonana, że wszelkie obawy czy wątpliwości co do „pojedynczego” podejmowania posług biorą się właśnie z obaw (słusznych) przed tworzeniem w małżeństwie takiej swojej działki, co może przynieść i przeważnie przynosi niedobre owoce. Ogromnie budujące są sytuacje, gdy oboje małżonkowie w widoczny sposób angażują się w tę samą posługą (np. na rekolekcjach pełnią rolę animatorów muzycznych). Ale przecież wspólnota posługi ma o wiele głębszy wymiar, niż tylko to widoczne wspólne zaangażowanie! Dlatego jestem przekonana, że może być tak, iż małżonkowie odczytają swoją posługę jako „uwidocz- nienie” jednego z nich. Diakonia pełniona z pozoru „tylko” przez męża czy „tylko” przez żonę jest tak naprawdę diakonią ich obojga — jeżeli przyjmują i podejmują ją oboje, każde w takim zakresie jaki jest potrzebny. Są dla siebie nawzajem oparciem, rozmawiają o podejmowanej posłudze, modlą się w jej intencji, jedno jakby umożliwia posługę drugiemu (najczęściej zajmując się dziećmi)… Potrzebne jest wspólne podejmowanie diakonii przede wszystkim właśnie w tym głębokim wymiarze. Nie ma wówczas spraw moich i twoich, posługi mojej i twojej, ważniejszej i mniej ważnej — jest nasze zaangażowanie, nasza posługa. I wówczas wzrasta jedność. I nie jest wtedy ważne czy oboje służymy dokładnie w tej samej diakonii i czy zawsze możemy razem brać udział w różnych spotkaniach. To na pewno nie jest łatwe. Ale jest możliwe. Każde małżeństwo musi i tu odczytać swoją drogę, swoje powołanie — w jaki sposób podejmować posługę, aby jedno z małżonków nie robiło nic kosztem drugiego. Dla jednych będzie to zawsze ta sama diakonia, inni będą widzieli możliwość angażowania się czasem z pozoru osobno w różne rzeczy — ale zawsze w głębi serca razem. I nigdy dość powtarzania, że to musi być naprawdę odczytywanie woli Bożej, nie nasze widzimisię. Zresztą pełnienie diakonii to również umiejętność mówienia „nie”, a obowiązki płynące z małżeństwa i rodzicielstwa są ważniejsze od posługi „na zewnątrz”.
Myślę też, że — tak jak w każdej innej sytuacji — nie powinno się osądzać innych. Posłużę się przykładem z naszego życia. Był taki czas, że przez szereg lat na ogólnopolskie spotkania Ruchu mógł jeździć wyłącznie mój mąż — bo dzieci były małe i wyjazd mamy nie wchodził w grę. Więc na Kongregację Odpowiedzialnych mąż jeździł sam, a ja zostawałam w domu. Ale dla mnie te jego wyjazdy były (oprócz pewnego trudu rzecz jasna) wielką radością, bo po powrocie wszystko mi opowiadał i ja w ten sposób mogłam choć z daleka uczestniczyć w tych spotkaniach, odetchnąć ich atmosferą. Było to dla mnie naprawdę bardzo ważne i zresztą bywa tak do dziś. Nie lubimy jeździć nigdzie osobno, ale czasem trzeba… Ale ktoś nieznający nas patrząc z boku mógłby użalać się nad biedną żoną, czy wzdychać nad nieroztropnością (delikatnie mówiąc) męża… Nie twierdzę, że takie rozwiązanie jest zawsze dobre dla każdego małżeństwa, bo każde małżeństwo jest inne. Ale na jakimś etapie może tak właśnie być.
Jeszcze inne pytania rodzą się, gdy pobierają się ludzie już podejmujący konkretną diakonię. Często bywa to ta sama diakonia — i wtedy jest łatwiej — ale nie zawsze. Albo — jedno z małżonków już jest mocno zaangażowane w posługę, a drugie nie. Na pewno nie da się przedstawić powszechnie obowiązujących i zawsze idealnych rozwiązań. Można jednak zwrócić uwagę na sprawy podstawowe i najważniejsze. Małżeństwo to zupełnie nowa rzeczywistość. Nawet jeżeli pobierają się dwie osoby, które już przeszły całą drogę formacyjną Ruchu Światło–Życie, w momencie zawarcia sakramentu małżeństwa stają u początku nowej drogi. Drogi, na której powinni podjąć formację właściwą dla swojego stanu. Nie jest więc sytuacją dobrą, gdy zajmują się „tylko” kontynuacją posługi, a zaniedbują formację małżeńską (nie wchodzą do kręgu, nie jeżdżą na oazy rodzin). Nawet jeżeli przed ślubem mogli łykać co nieco pokarmu stałego (por. 1 Kor 3, 2), to w małżeństwie naprawdę są na poziomie mleka… Wydaje się, że czasem grozi tu swoista pycha: „już wszystko wiemy, już to znamy”. Tymczasem, jak doskonale wiemy, postawa typu „wiem wszystko” do diakonii ma się nijak… A brak formacji może w którymś momencie grozić przejściem w aktywizm, a nawet problemami w małżeństwie.
Myślę, że najtrudniejszym doświadczeniem jest sytuacja, gdy jedno z małżonków podejmowało już przed ślubem jakąś posługę, a drugie w ogóle o diakonii nie chce słyszeć, czasem nawet nie chce uczestniczyć w Ruchu. I znowu nie ma jedynie słusznych rozwiązań. Jedni — w imię miłości — będą rezygnować nawet całkowicie z zaangażowania w Ruch, inni za zgodą współmałżonka będą się nadal angażować w diakonię, przeżywając jednak jakiś dyskomfort, poczucie braku pełni. Każde małżeństwo musi samo odczytywać wciąż na nowo swoją drogę również i w takich trudnych sytuacjach.
Diakonia małżonków przybiera więc rozmaite formy i drogi, zmienia się na przestrzeni lat. Doświadczenie podejmowania posług we dwoje jest doświadczeniem ogromnie ubogacającym i dającym ogromne możliwości — choćby przez odmienność i komplementarność podejścia mężczyzny i kobiety do różnych spraw. Bywa też tak, że nagle i niespodziewanie jedno musi zastąpić drugie i okazuje się, że potrafi zrobić coś, czego nie robiło nigdy wcześniej (na przykład powiedzieć konferencję). W sytuacjach trudnych, których na drodze diakonii nie brakuje małżonkowie są dla siebie „odpowiednią pomocą” (Rdz 2, 20).
Na koniec dodajmy jeszcze jedną rzecz. Zdarza się, że małżonkowie (a nawet całe wspólnoty rodzin) uchylają się od jakichkolwiek posług tłumacząc się obowiązkami stanu. Jak już wspomniałam na początku, w życiu każdego małżeństwa jest czas, gdy podejmowanie posługi jest jeżeli nie niemożliwe to rzeczywiście bardzo trudne. Trzeba jednak ciągle czuwać, by nie przegapić właściwego czasu podjęcia diakonii. A taki czas nadchodzi w życiu każdego chrześcijanina i każdego małżeństwa. Odpowiedź na Boże wezwanie zależy od nas.
„Wszystko ma swój czas i jest wyznaczona godzina na wszelkie sprawy pod niebem”