Dać świadectwo nadziei
(138 -lipiec -sierpień2005)
Chrześcijaninie, w kim pokładasz nadzieję?
ks. Mariusz Pohl
Niestety, często nasze chrześcijaństwo ma charakter powierzchowny i formalny, jest tylko zewnętrzną deklaracją, ale bez życiowych konsekwencji. I dlatego wszystkim „niedzielnym katolikom”, „chodzącym do kościoła”,
„wierzącym, ale niepraktykującym”, „by-walcom Pasterek”, „sympatykom Papie- ża”, „ochrzczonym” itp., trzeba pomóc w podjęciu refleksji nad swoją wiarą i jej istotnymi elementami, wymogami i praktycznymi konsekwencjami. A obok osobistej więzi z Bogiem, wyrażającej się w modlitwie i liturgii, właśnie nadzieja jest głównym egzystencjalnym wyznacznikiem wiary.
Nadzieja to to, na czym polegamy, w czym upatrujemy wsparcia i pomocy, coś, co zapewnia nam poczucie bezpieczeństwa i sens życia, co jest naszą najwyższą, najbardziej upragnioną wartością i celem życia, a zarazem fundamentem, na którym opieramy - zwykle nieświadomie - nasze codzienne sądy, decyzje, działanie. W ten sposób nadzieja jest bardzo praktycznym i miarodajnym kryterium, który rozstrzyga, kim rzeczywiście jesteśmy. „Powiedz mi, w kim pokładasz nadzieję, a powiem ci, kim jesteś”. Nadzieja kształtuje nas samych, nasz charakter, postępowanie, zasady życiowe, pragnienia.
Niestety, często nie rozumiemy czym w ogóle jest nadzieja. Np. wtedy, gdy mówimy: nadzieja matką głupich. O nie, to naiwność jest matką głupich - wtedy, gdy wmawiamy sobie: jakoś to będzie. Taka postawa nie ma z nadzieją nic wspólnego. Jest to fałszywe przekonanie, że nic złego stać mi się nie może, że jakoś się wszystko samo poukłada. Samo? Życie nie jest zlepkiem losowych przypadków i prawdopodobieństwo, że coś „sa-mo” ułoży się po naszej myśli jest nikłe. Na to nie można liczyć.
Taka postawa jest typowym przykładem ucieczki od odpowiedzialności w bezczynność: boję się podejmować osobiste decyzje, nie chce mi się myśleć, wysilać ani pracować, więc wmawiam sobie, że jakoś się uda. Owszem, niekiedy się udaje, ale zwykle tylko wtedy, gdy mimo wszystko jesteśmy choć trochę przygotowani, nawet gdy świadomie nie zdajemy sobie z tego sprawy; albo gdy Bóg zlituje się nad naszą głupotą i oszczędzi nam klęski. Ale to nie ma nic wspólnego z nadzieją.
Nadzieja jest przeciwieństwem takiej postawy. Nadzieja mobilizuje człowieka do działania, ryzyka i wysiłku. Nadzieja jest przekonaniem, że Bóg mnie do czegoś powołuje, wzywa, że czegoś ode mnie oczekuje i wyznacza mi jakieś zadania, bo wie, że z Jego pomocą i w Jego imię potrafię im sprostać. To bardzo zobowiązuje. Człowiek zdaje sobie sprawę, że nie może zawieść, nie może pozwolić sobie na fuszerkę, bo sam Bóg liczy na moją współpracę i potrzebuje mojego zaangażowania. A skoro tak, to owocność i skuteczność takiego działania jest możliwa, wręcz zagwarantowana przez Boga, jeśli tylko zrobię wszystko według Jego myśli i planów. A to wymaga maksimum wysiłku z mojej strony, bo Bóg nie lubi połowiczności i tandety. A więc nadzieja jest wezwaniem do działania, do życia na całego, do wykorzystania pełni możliwości. Gwarantem sukcesu - nie zawsze doraźnego - jest sam Bóg, ale autorem sukcesu - człowiek. I sukces musi nas kosztować.
Ale nasza nadzieja sięga dalej, niż tylko w doczesność. „Jeśli tylko w tym życiu nadzieję złożyliśmy w Chrystusie, to bardziej niż wszyscy ludzie jesteśmy godni politowania” (1 Kor 15,19) napomina Paweł Koryntian. Nasza nadzieja dotyczy przede wszystkim życia wiecznego. Doczesność, nawet najbardziej udana, przemija nieodwołalnie. A wieczność leży poza zasięgiem naszych naturalnych możliwości. Nie ma żadnych eliksirów wiecznej młodości, kwiatów paproci i tym podobnych specyfików. Tylko Bóg może dać człowiekowi nowe, wieczne życie. Może dać je tylko jako dar swej łaskawości, bo nie ma takich zasług, które zdołałyby wysłużyć ten przywilej na mocy sprawiedliwej należności i zapłaty. Tylko nadzieja jest „poręką tych dóbr, których się spodziewamy” (Hbr 11,1)
I dlatego powinniśmy wystrzegać się fałszywego lokowania swojej nadziei. Najpierw w dobrach doczesnych. Są one miłe i potrafią dostarczyć sporo radości i zadowolenia, ale nie mają wartości absolutnej. A niestety, jesteśmy skłonni taką wartość im nieraz przypisywać. Szczególnie pieniądzom. Pieniądz, który w istocie jest tylko środkiem płatniczym i jako taki dobrze spełnia swą funkcję, jest przez nas traktowany znacznie powyżej swej „przyrodzonej” roli i wartości. Przypisujemy mu niekiedy znaczenie wręcz magiczne: jako źródło i gwarant szczęścia.
Czy zastanawialiśmy się kiedyś, na jakiej zasadzie same cyferki na koncie czynią nas tak zadowolonymi i szczęśliwymi? Rozumiem, że możemy się cieszyć, gdy kupimy nowe auto, ale cieszyć się z papierków, cyferek? Pewien gospodarz z przypowieści złożył swą nadzieję w dobrach zgromadzonych na długie lata w nowych gumnach; głupi, nie wiedział, że tej nocy zażądają jego życia - i co? Jakże często jesteśmy do niego podobni. Inwestujemy w dobra doczesne, jakby to był ekwipunek na wieczność. Faraonowie wierzyli, że po śmierci udają się w długą podróż i będą potrzebowali tam złota, strojów, żywności, więc gromadzili to w wielkich grobowcach. Ale że my jesteśmy tacy naiwni?
Proszę nie rozumieć tego jako potępienia i pogardy dla dóbr materialnych. Nie: pieniądze, mieszkanie, auto, ubrania, żywność, sprzęt - to wszystko jest potrzebne do życia. Ale tylko tyle: jest potrzebne, ma służyć, ma cieszyć, ma być używane. Biada jednak, gdyby te dobra miały być wyznacznikiem naszej wartości jako ludzi, gdyby miały przymnożyć nam godności. Wtedy bogactwa zamienią się w narzędzie tortur i ułudy, przyprawią nas o zgubę, a przynajmniej o wielki niepokój. Pieniądz jest dobry jako sługa, fatalny jako pan.
Innym przykładem fałszywie lokowanej nadziei, jest wiara we własne zasługi jako gwarancja zbawienia. Przodowali w takiej postawie faryzeusze: legalistyczna sprawiedliwość, pozory świątobliwości, przekonanie o własnej samowystarczalności wobec prawa i Boga. Nieraz i my ulegamy temu fałszywemu przekonaniu, że nasze zbawienie zależy tylko od nas, od naszego życia i postępowania. I w tym przekonaniu i nadziei, gromadzimy sobie „duchowy kapitał” w postaci zamówionych mszy, odmówionych pacierzy, odbytych pielgrzymek, odprawionych odpustów... Jeśli akty te nie są wyrazem naszej miłości i zaufania do Boga, lecz formą zabezpieczenia kapitału na wieczność - niewiele różnią się od brzęczącej waluty. Wartość człowieka i ludzkiej godności zasadza się bowiem nie na naszych zdobyczach i dokonaniach, lecz na miłości Boga, niczym przez nas niezasłużonej. Paweł wszystko uznał za stratę ze względu na najwyższą wartość poznania i pozyskania Chrystusa. (Flp 3, 7nn)
A co dopiero mówić o żałosnych przypadkach ludzi, którzy swe nadzieje pokładają w horoskopach, wróżbach, amuletach i innych „dobrach” okultystycznych. To nie jest tylko zabawa czy moda. Jeśli ktoś wydaje sporo pieniędzy na sporządzenie indywidualnego horoskopu albo za horendalną stawkę zamawia telefoniczną wróżbę tarota, to nie można tego uznać za niewinny kaprys czy rozrywkę.
I jeszcze jedna sugestia biblijna: uczniowie zmierzający do Emaus niewątpliwie złożyli swe nadzieje w Bogu, w obietnicach Pisma, to było źródło ich oczekiwań. Spodziewali się, że Jezus wypełni misję mesjańską, przywróci królestwo Izraela, obejmie panowanie nad światem. Wszak takie były zapowiedzi Pisma. Ale zapowiedzi potraktowane wybiórczo i cząstkowo. Chrystus w swoim wykładzie teologii biblijnej, również powołał się na to samo Pismo, może nawet na te same cytaty, ale odczytał je w pełni prawdy. I pokazał, że nadzieja złożona w Bogu, w słowie Bożym, wcale nie gwarantuje wolności od cierpień, niepowodzeń, krzyża. Wręcz przeciwnie: prowadzi do krzyża, na krzyżu się oczyszcza i hartuje. I uczy, że tylko Bóg może dać nam życie, nawet, gdy to życie odbiera.
Jeśli zatem chcemy badać i poznawać swoje nadzieje, by lokować je tam, gdzie należy, to wskazówek jak to robić, powinniśmy szukać w słowie Bożym.