Przydarzyła mi się w tym roku niezwykła przygoda – III stopień na drodze do Santiago de Compostela. Mówią, że droga do Santiago ma początek przy progu twojego domu. Dla mnie momentem, w którym uświadomiłam sobie, co to naprawdę znaczy, była chwila modlitwy w październiku 2009, w kościele św. Jakuba w Toruniu, kościele, który od wieków przynależy do polskiej części Jakubowego szlaku. Owszem, ważne było to, że szliśmy, przygotowując się do Światowych Dni Młodzieży w Madrycie. Ważne było to, że chcieliśmy i mogliśmy być świadkami Jezusa. Jednak to, co najważniejsze, miało się rozegrać między mną a Bogiem. Nigdy nie jestem tak blisko Niego jak wtedy, kiedy jestem w drodze.
Brama otwarta dla wszystkich
Camino de Santiago jest niezwykłym, duchowym fenomenem współczesnego świata. Można tam spotkać ludzi ze wszystkich ras, narodów, kontynentów. Idą dzieciaki, idą młodzi, ale częściej są to ludzie starsi, czasami bardzo zaawansowani wiekiem, z kijkami do nordic walking. Ruszają w drogę z różnych powodów. Sympatyczny kelner z Madrytu powiedział nam, że to dobry sposób na zgubienie brzuszka. Inny, który mieszka 60 km od Santiago, opowiedział nam, że postanowił przejść Camino, idąc całą dobę. Szedł ze znajomymi całą noc aż do pierwszego otwartego baru. I w tym barze już zostali.
Najczęściej za decyzją o ruszeniu w drogę stoją jednak poważne motywy. Ludzie chcą zmienić coś w swoim życiu, na przykład pracę. Chcą się uspokoić, wyciszyć. Chcą doświadczyć piękna przyrody, chcą dowiedzieć się, co jest najważniejsze w życiu. Gina, którą spotkałyśmy w Burgos, powiedziała: jeśli czegoś szukasz, na Camino z pewnością to znajdziesz. Powiedziała też: odkąd wróciłam z Camino, nigdy nie jestem samotna, bo wiem, że Bóg jest ze mną.
Znalazłam w Internecie dwa ciekawe hiszpańskie powiedzenia dotyczące Camino de Santiago. Pierwsze z nich brzmi „muchos empiezan el Camino como turistas y terminan como peregrinos” (wielu rozpoczyna Camino jako turyści, a kończą jako pielgrzymi), i coś w tym na pewno jest. Bardziej jednak interesujące jest to drugie: „el peregrino que empieza, no es el mismo que termina” (pielgrzym, który rozpoczyna drogę, nie jest tym samym, który ją kończy).
Pielgrzymka do Santiago nie przypomina polskich pielgrzymek do Częstochowy. Nie ma wspólnych śpiewów, konferencji, mikrofonów. Są polne drogi, często ostro pod górkę. Szlak oznakowany jest za pomocą muszelek i żółtych strzałek. Każdy właściwie idzie sam, rozmawiając po drodze z tym czy owym. Co ciekawe, można rozmawiać na Camino o Bogu, o sensie życia, o swoich poglądach, planach i problemach – z kompletnie obcymi ludźmi. Spotkaliśmy Hiszpanów z Wysp Kanaryjskich, Niemców, Dunki, Australijczyka, a nawet pół-Rosjanina, pół-Ukraińca, nauczyciela literatury rosyjskiej, który mieszkał w Argentynie, a teraz przeniósł się do Kraju Basków. Nie każdy stał się od razu bliski. Jednak towarzyszyliśmy sobie przez jakiś czas, troszczyliśmy się o siebie. Bagaże „Kanarków” przez kilka dni jeździły naszym busem. Jest dużo prawdy w powiedzeniu: „na ziemi nie ma obcych; są tylko przyjaciele, którzy się do tej pory nie spotkali”.
W tym miejscu muszę wspomnieć, że razem z Anią z diecezji siedleckiej przyjechałyśmy do Hiszpanii autostopem i tak też wracałyśmy do domu. Nasza podróż to inna opowieść, której mottem są słowa Brata Rogera: „żyj tym, co niespodziewane”. Kilka razy spotykałyśmy ludzi, którzy mieli coś wspólnego z Camino, i takich, którzy planowali tę pielgrzymkę. Ludzi z Camino coś łączy. Zewnętrznie – znak muszelki. Wewnętrznie – szczególny rodzaj otwartości na drugiego człowieka. Z Burgos do León podróżowałyśmy z Jacquesem, Francuzem, starszym panem, który zamierzał zostawić auto na parkingu w León, iść do Santiago, wrócić do León stopem i pojechać do Francji, do żony. My nie znałyśmy francuskiego, a on mówił słabo po angielsku, ale mimo to rozmawialiśmy o wielu sprawach i całkiem dobrze nam to szło. Od razu zapytał, czy idziemy do Santiago. Po prostu nas wyczuł.
Na ostatniej stronie paszportu pielgrzyma (credencial) znajduję fragment wiersza z XIII wieku: „Ta brama otwiera się dla wszystkich”: chorych i zdrowych, katolików i pogan, żydów i heretyków, dla dobrych i złych. „La puerta se abre a todos, enfermos y sanos/no sólo a católicos, sino a?n a paganos/a judíos, herejes, ociosos y vanos/y más brevemente, a buenos y profanos”. Cokolwiek by nas dzieliło, jedno pozostaje wspólne – jesteśmy pielgrzymami, wszyscy idziemy w tym samym kierunku.
Droga o smaku jeżyn
Wspaniałe krajobrazy – majestatyczne góry, ocean i niesłychane poczucie wolności – poruszają w sercu delikatne struny, które na co dzień trudno wprawić w drżenie. Do ciebie tylko należy ten kawałek ziemi, który ocieniła twoja stopa. W plecaku niesiesz rzeczy niezbędne do życia – nie przypuszczałam, że można je zmieścić w tobołku ważącym zaledwie kilka kilogramów. Po drodze spotykasz ludzi – niezależnie od tego, jakim językiem władają, wszyscy pozdrawiają się hiszpańskimi słowami „buen camino!”, „dobrej drogi!”. Jeśli śpisz w albergue, czyli schronisku dla pielgrzymów, uczysz się zasypiania przy akompaniamencie męskiego i żeńskiego chrapania, dobiegającego z różnych stron (nie wiedziałam, że można chrapać i na wdechu, i na wydechu). Jesteś niewymownie wdzięczny za ciepły prysznic i za to, że uprana bielizna wyschła na czas. Życie się upraszcza.
Codziennie obowiązkowy przegląd stanu stóp. Co prawda, organizm przyzwyczaja się do nowego trybu życia, ale nie od razu, potrzeba mu na to około tygodnia, a do tej pory żyjesz obolały, z kolekcją bąbli i opuchniętymi stawami. Jeśli będziesz kiedyś przy katedrze w Burgos, zwróć uwagę na portal. Po czym poznać, która z rzeźb przedstawia pielgrzyma? To postać z prawej strony, siedząca i oglądająca swoje stopy z bolesnym wyrazem twarzy. But to najlepszy przyjaciel pielgrzyma, jego najważniejszy sprzymierzeniec. Na szlaku, przy jednym ze słupków z muszelką, ktoś zostawił rozwalony but. Napisał na nim: „niech spoczywa w pokoju” i „dzięki za 10 lat wspólnego chodzenia”.
Koniecznie trzeba dużo jeść i pić, bo wyczerpanie przychodzi znienacka. A nie tak łatwo pożywić się w Hiszpanii Polakowi, który jada tylko schabowe, ewentualnie pizzę i kebab. Owoce morza, krewetki, kalmary, małże, ośmiornice... Dla niektórych to nie lada wyzwanie. Braki witamin uzupełnialiśmy, jedząc po drodze garściami jeżyny. Czasem były nagrzane od słońca i słodkie, czasem – niedojrzałe i cierpkie. Samo życie!
Myślę, że wszyscy schudliśmy, ale nie chodziło tylko o fizyczną utratę masy ciała. Wydawało mi się, jakbym była w środku wydrążona. Camino spowodowało, że moja dusza opróżniła się i zrobiło się miejsce na inną rzeczywistość. Tak po prostu. I chociaż wakacje spędzone w takiej drodze nie kojarzą się z wypoczynkiem, wróciłam wzmocniona, zadowolona, gotowa do pracy i do podjęcia codziennych obowiązków. Dużo lżejsza.
Camino del Norte
Było ciężko. Naprawdę. Chwilami ponad wyobrażenie. Pierwszego dnia przeszliśmy ponad 40 kilometrów, co wykończyło wszystkich. Msza mogła się zacząć dopiero około 21.30, a i tak nie wszyscy zdążyli dojść na miejsce. Drugiego dnia okazało się, że nie ma dla nas miejsca w albergue, bo jesteśmy zbyt dużą grupą. W każdym miejscu, gdzie nocowaliśmy, trzaskały korki – wiadomo, każdy chciał podładować komórkę, włączyć grzałkę – i schroniska pogrążone były w egipskich ciemnościach. Inni pielgrzymi, wczoraj jeszcze życzliwi, byli na nas po prostu wściekli. Musieliśmy podjąć decyzję: albo rozdzielamy się na trzy niezależne grupy (mieliśmy wśród nas trzech prezbiterów), albo rezygnujemy ze spania w schroniskach, więc również z kontaktu z innymi pielgrzymami, a nasza ewangelizacja ogranicza się do zapraszania ludzi na Mszę. Ostatecznie wybraliśmy rozwiązanie pośrednie. Nie rozdzieliliśmy się. Ania, jedyna osoba z naszej grupy znająca doskonale hiszpański, załatwiała telefonicznie osobne noclegi, najczęściej na miejskich salach gimnastycznych, ale jedna grupa zawsze spała w schronisku.
Wiemy już, jak się śpi na betonie, na kamieniach, na dykcie i na styropianie (to ostatnie gorąco polecam! świetna izolacja!). Razem przeżywaliśmy przebijanie bąbli, wspólnie wdychaliśmy charakterystyczny zapach maści na stawy. Znaliśmy na pamięć dzwonki budzików w naszych komórkach. Pewnego wieczora cała Oaza żyła tajemniczym zniknięciem spodni moderatora z suszarni! Nie brakowało między nami zgrzytów i konfliktów, które powstawały na różnym tle. Nie tak łatwo wyleźć szybko spod gorącego prysznica tylko dlatego, że ktoś czeka w kolejce i może dla niego zabraknąć ciepłej wody! Nie tak łatwo zaakceptować, że jesteśmy z różnych diecezji, nie wszyscy znamy te same pieśni i nie wszyscy mamy te same zwyczaje przy gaszeniu świecy po modlitwie! A jednak, właśnie w tym trudnym, początkowym okresie, przychodziły do nas na Eucharystię dwie Czeszki, Jana i Karolina. Tak się cieszyły, że mogą być z nami – były nami zachwycone. Im było dane zobaczyć piękno Kościoła w nas. Pomimo wszystko!
Duża grupa na Camino del Norte, mniej uczęszczanej i z mniejszą ilością schronisk niż Camino Frances, wydawała się nam raczej obciążeniem niż łaską. Ale w pewnej małej wiosce, kiedy ludzie nas zobaczyli, płakali. Przypominali sobie rok 1982, kiedy w Santiago de Compostela odbywało się spotkanie młodzieży z papieżem Janem Pawłem II, i kiedy przez ich miejscowość przechodziły tysiące młodych ze wszystkich stron świata. To prawda, że dobrze jest przeżyć Camino, pilnując samotności i ciszy. Ale potrzeba większej grupy, żeby zaśpiewać pieśń „Witaj, Pokarmie” na cztery głosy. (Pewna starsza pani, Niemka, spotkana po drodze, zapytała mnie, czy słyszałam polski chór, który śpiewał w opactwie Sobrado dos Monxes – i nie chciała uwierzyć, że to nie był żaden profesjonalny chór, tylko właśnie my). Potrzeba większej grupy, żeby zatańczyć poloneza w parku w Santiago de Compostela przy wtórze braw spacerowiczów. Żeby ludzie pytali: skąd wy jesteście? Żeby być znakiem Kościoła.
Na przyszłość
Oazowicze na Camino – to jest doskonały pomysł. Dzięki niech będą Bogu i ks. Maćkowi Krulakowi. Czy klasyczna piętnastodniowa Oaza jest dobrą formą? Na Camino del Norte – raczej nie. Lepiej pielgrzymować w małej grupie, trzy albo czteroosobowej, ksiądz mile widziany. Przeżywać razem Eucharystię, dzielić się Słowem Bożym, zapraszać innych, rozmawiać z nimi po drodze, wspólnie dźwigać błogosławiony ciężar pielgrzymowania. Ta prostota też ma kolosalną siłę rażenia. Obowiązkowo też trzeba znać język hiszpański. Hiszpanie inaczej reagują, kiedy słyszą swój język, nawet jeśli ktoś słabo się nim posługuje.
Camino wciąga. Przed wyjazdem z niedowierzaniem słuchałam opowieści o Niemcach, którzy potrafią przejść pewien etap drogi, poświęcając na to część urlopu – a po roku wracają, rozpoczynając wędrówkę od miejsca, w którym ją zakończyli. Potem poznałam Hiszpanów, którzy przemierzają Camino kawałek po kawałku, w weekendy. To mnie już nie dziwi. Rozmawiałam też z Niemcem pracującym w aptece, który planuje pielgrzymkę do Santiago za kilka lat, kiedy przejdzie na emeryturę. Oby mu się udało! Mam nadzieję, że sama wrócę na szlak. Zapraszam Was na niego. Buen camino!