Wracam do tej piosenki, kiedy życie mnie przerasta. Nucę ją w myślach, jadąc w nocy przez obce miejsca z obcymi ludźmi…
Mój tekst to właściwie kolaż: garść wydarzeń i wrażeń, zasłyszanych i wyczytanych gdzieś myśli. Istotą kolażu jest formowanie kompozycji z różnych materiałów. Tworzywem mojego kolażu są echa, jakie wywołała we mnie muzyka – ona sama i rozmowy o niej.
Duży głos
Mam przyjaciółkę, absolwentkę Wydziału Artystycznego jednej z lubelskich uczelni. Rozmawiamy w autobusie o znajomej śpiewaczce. Jola mówi: ona ma duży głos.
Czym się różni duży głos od małego głosu? Tym, czym różnią się od siebie odcienie błękitu. Może być błękit nasycony, intensywny, o barwie morza (albo nieba) na pocztówkach z Krety. A może być błękit delikatniejszy, jakby rozrzedzony bielą.
Jola tłumaczy: duży głos sprawdzi się w operach Wagnera. Dużym głosem można zaśpiewać partię Brunhildy w „Pierścieniu Nibelunga”. W muzyce kameralnej sprawdzi się raczej mały głos. Nie ma co dyskutować, który rodzaj głosu jest lepszy. Zależy, co chcesz zaśpiewać.
Bojowa pieśń tygrysicy
Niedawno wydana w języku polskim książka Amy Chua „Bojowa pieśń tygrysicy. Dlaczego chińskie matki są lepsze?” (Warszawa: Prószyński i Ska 2011) omawia dwie strategie wychowawcze, charakterystyczne dla dwóch kręgów kulturowych: euroatlantyckiego i azjatyckiego. Styl azjatycki („chińska matka”) odznacza się stawianiem wysokich wymagań i bezwzględnym ich egzekwowaniem, bez pobłażania i taryf ulgowych. Lepiej zmusić dziecko do pracy, by osiągnęło sukces i w ten sposób przekonało się, ile jest warte, niż powtarzać mu mantrę, że jest wyjątkowe i wspaniałe.
Amy Chua opowiada o swoich córkach, Sophii – pianistce, i Lulu – skrzypaczce. Jeden z epizodów dotyczy przygotowań Sophii do koncertu, na którym miała wykonać rondo Mozarta na fortepian i orkiestrę D-dur (s. 74-75). Dziewczynka miała wówczas dziesięć lat i ćwiczyła codziennie minimum po pięć godzin dziennie, również podczas wakacji. Przygotowanie ronda wymagało dodatkowych „nadgodzin”. Razem z mamą, która była dla niej jak „sierżant od musztry”, pierwszą godzinę Sophia pracowała nad artykulacją (czystością dźwięków), drugą nad tempem (z metronomem), trzecią nad dynamiką, czwartą nad frazowaniem… Niejedna łezka popłynęła z jej oczu podczas tych lekcji.
Na koncercie dziewczynka grała lekko, nadając utworowi własną, odkrywczą interpretację. Słuchacze komentowali, że najwyraźniej granie sprawia Sophii ogromną frajdę. Amy Chua wspomina (s. 75-76), że w tym momencie pomyślała o dziwnych śladach, które jej mąż odkrył na fortepianie tuż ponad górnym C. Sophia przyznała, że czasami, kiedy nikt nie patrzy, wbija zęby w te klawisze…
Harfa w uchu
Harfa – instrument o tajemniczej, symbolicznej aurze. W polskiej literaturze romantycznej istnieje sugestywny obraz królewskiej harfy i dziewczyny ratującej życie ojca: „Przy wieży biała księżycem dziewica/Siedzi, na harfie grająca; a przy niej/W krąg stoją węże, tak wyprostowane,/Jak morska fala wzdęta nad dziewczyną,/Ona te węże czarodziejską pieśnią/Zaczarowane trzyma i spokojne” (Juliusz Słowacki, Lilla Weneda, akt III, scena VI) [1].
Harfa służy również jako doskonała metafora określająca funkcjonowanie ludzkiego ciała. Co się dzieje – na przykład – przy astmie?
"Nie możemy mierzyć naszych strun z liczbą strun w harfie Eola (poruszanej wiatrem – uwaga moja AS). Dwie tylko w sobie nosimy dla wydobycia głosu. Ale w chorobie wpadają one w wibrację, targane gwałtownym ruchem powietrza, którego zaczyna płucom brakować. Muzyka duszności. (…) Powietrze z płuc, wprawione w obce mu turbulentne wiry, potrąca zwężone ściany oskrzeli, wprawia je w drgania, szarpie struny głosowe – niby struny harfy Eola" (Andrzej Szczeklik, Kore. O chorych, chorobach i poszukiwaniu duszy medycyny, Kraków: Znak 2007, s.18-19).
A czy wiecie, że każdy z nas nosi w uchu małą harfę?
Błona podstawna ślimaka w uchu wewnętrznym jest bowiem zbudowana z elastycznych, poprzecznych włókien, krótszych u podstawy, a wielokrotnie dłuższych u wierzchołka ślimaka. Zespół tych włókien przypomina harfę lub struny fortepianu. Dźwięki świata wpadają małżowiną do kanału słuchowego i dalej, przez błonę bębenkową i drobne kosteczki, trafiają do ślimaka. Zanurzają się w płynie, który go wypełnia, i jako fala docierają do błony podstawnej. Od długości tej przychodzącej fali, czyli od wysokości dźwięku, zależy, jakie włókna w błonie podstawnej ślimaka, tej harfie ucha, zaczną falować, drgać. Sygnały z wibrujących włókien zbierają specjalne komórki czuciowe, zwane rzęskowymi, i ślą nerwami do mózgu. Odległości między komórkami rzęskowymi w błonie ślimaka odpowiadają stopniom gamy chromatycznej. Podstawą ich uporządkowania są ciągi tonów harmonicznych, stanowiące składową każdego dźwięku (Andrzej Szczeklik, Katharsis. O uzdrowicielskiej mocy natury i sztuki, Kraków: Znak 2005, s. 87).
Za każdym razem zachwyca mnie to, że nasze ciała są jakby małym wszechświatem, miniaturą makrozjawisk. Poznając świat przyrody (również w człowieku), zaglądam Bogu w okna.
Dusza zaczyna grać
Z powodów zawodowych ostatnio dużo zajmuję się Holocaustem, a dokładniej – mechanizmami, które pozwalały zwykłym ludziom, takim jak my, na dokonywanie masowych mordów. Jak to się stało, że strzelali do maleńkich dzieci, chociaż mogli odmówić bez ponoszenia drastycznych konsekwencji? Jak to się stało, że postrzegali zabijanie jako pracę? Jak to się stało, że przy dołach egzekucyjnych mieli przerwy obiadowe, a w niedzielę chodzili na nabożeństwa? Co więcej, po wojnie wrócili na łono społeczeństwa i nie rozszarpywały ich żadne wyrzuty sumienia. Jak oni tak mogli? I czy ja, Agnieszka Salamucha – zwykły, normalny człowiek – byłabym w określonych warunkach zdolna do tego, do czego oni byli zdolni?
Człowiek jest jak harfa, na której gra wiatr, ale także on sam (…) tak samo jak harfa ma różne struny (…) są też różne struny w człowieku. Są struny najwyższe, ale też są najsłabsze, jak w harfie, tak że ich człowiek czasem nawet nie dosłyszy i przez całe życie sam ich nie dotknie, nie zadźwięczą w nim ani razu albo też tylko niekiedy zadzwonią cichutko, ale odgłos ten natychmiast ginie w dźwiękach strun niższych. W człowieku są jednak i struny głębsze, i bardzo głębokie, no i … (…) jest również jedna struna najniższa, ciemna, ponura. (…) i tej struny człowiek nie powinien dotykać. Na wszystkich może grać, tylko na tej jednej nie (Ladislav Fuks, Wariacje na najniższej strunie, Warszawa: PIW 1970, s. 327)
Chrześcijańska wizja człowieka głosi: nie jesteśmy z natury tylko dobrzy. Nosimy w sobie pęknięcie na skutek grzechu pierworodnego i jego konsekwencji. Każdy ma w sobie tę najniższą strunę, „kawałek cienia” – bestię, która może się rzucić na innych, a potem znów zapada w drzemkę. Kiedy prosimy Ojca: „i nie wódź nas na pokuszenie”, prosimy, żeby nie stawiał nas w takiej sytuacji, która obudzi tę bestię. Bo przecież nie mamy żadnej gwarancji, że sobie z nią poradzimy. Prosimy, żeby żaden zły wiatr nie poruszył w nas tej najniższej struny, bo nie wiemy, czy będziemy umieli ją w sobie zagłuszyć.
Wspomnienie
Jest 29 marca 2010 roku. Wielki Poniedziałek. Wybieram się na uczelnię i jestem wyjątkowo zdenerwowana, ponieważ będę przedstawiać kolegom na seminarium projekt mojej habilitacji. W ostatnich przygotowaniach (makijaż itp.) towarzyszy mi audycja „Prywatna kolekcja” w radiowej Trójce. Gościem programu jest kompozytor Michał Lorenc. Opowiada o piosence śpiewanej na ulicy, w Londynie, przez kloszarda, odpowiednika naszych pijaczków spod „Biedronki”. Gavin Bryars nagrał tę piosenkę i zinstrumentalizował, Tom Waits dodał swój chropowaty bas.
Uliczny lump śpiewa głosem drżącym jak głos dziecka: Jesus blood never failed me yet/this one thing I know/that He loves me so. A ja siedzę i płaczę. Niezdolna do najmniejszego ruchu. Nic na świecie nie jest w stanie przerwać mi słuchania. Cokolwiek się wydarzy, nawet jeśli katastrofalnie się spóźnię, a koledzy wyśmieją moje naukowe pomysły (tak zresztą się stało) – jedną rzecz wiem na pewno: On mnie kocha, Jego Krew jeszcze nigdy mnie nie zawiodła…
Wracam do tej piosenki, kiedy życie mnie przerasta. Nucę ją w myślach, jadąc w nocy przez obce miejsca z obcymi ludźmi. Słucham jej, siedząc przy komputerze nad trudnym tekstem. Teraz też –