– Tato, chodź, zagrajmy w piłkę! – słyszę i ręce mi opadają.
Kiedy miałem bodaj ze cztery lata, takie właśnie pytanie zadałem Pani Kazi – niani, która się mną opiekowała, kiedy rodzice byli w pracy. Dziecięca logika to logika żelazna: skoro mama rodzi dziecko, a po urodzeniu mama je karmi (taki byłem „uświadomiony” w wieku lat czterech…), to po co właściwie tata?
Pani Kazia była osobą absolutnie cudowną, ale stosunkowo prostą i „nieuczoną”, jak sama o sobie mawiała („…skończyłam cztery klasy szkoły powszechnej, jeszcze za Niemca!” – opowiadała, a dopiero dużo później dowiedziałem się że „za Niemca” nie oznaczało czasów okupacji, tylko okres przed rokiem 1918, bo pani Kazia pochodziła z Wielkopolski…). Jako osoba starsza i tradycyjnie wychowana nie była zapewne przygotowana na takie pytania dociekliwego czterolatka. Próbowała jakoś ominąć temat ogólnym stwierdzeniem że tak już jest świat skonstruowany, że każde dziecko ma i mamę, i tatę – ale to tylko podgrzało atmosferę, bo ja byłem dzieckiem dociekliwym i łatwo nie rezygnowałem z interesującego mnie tematu. Drążyłem i drążyłem, aż doczekałem się odpowiedzi z gatunku „Jesteś jeszcze za mały na takie sprawy, a jak chcesz to dalej pytaj mamę”.
Nie trzeba mi było tego dwa razy powtarzać. Kiedy tylko mama wróciła z pracy, zadałem jej oczywiście to pytanie. W odpowiedzi (moja mama nie miała zwyczaju wciskać dziecku kitu…) usłyszałem jakąś pierwszą, rozsądnie obliczoną na poziom percepcji czterolatka, lekcję czegoś, co dziś nazwalibyśmy „edukacją seksualną”: że żeby urodziło się dziecko potrzebni są mężczyzna i kobieta, że to wprawdzie kobieta nosi dziecko „w brzuchu” i je rodzi, ale nie mogłaby tego zrobić bez mężczyzny, że żeby dziecko się pojawiło na świecie muszą się spotkać komórki od mamy i taty… I tak dalej.
No tak – to było sensowne, racjonalne i konkretne, ale… Ale w gruncie rzeczy nie było odpowiedzią na moje pytanie. No bo – biologia biologią, ale w końcu po co ten tata? Jak już tę swoją komórkę mamie dał, to dalej w zasadzie można by się obyć bez niego…
Wiele, wiele lat później przypomniałem sobie tę rozmowę kiedy szykowałem się do… własnego ślubu i siłą rzeczy myślałem także o perspektywie zostania tatą. Właściwie dopiero wtedy tak naprawdę potrafiłem odpowiedzieć sobie na to pytanie, które postawiłem w wieku czterech lat.
***
Mąż i żona. Mężczyzna i kobieta. Dwie osoby, dwa światy, dwie rzeczywistości które w małżeństwie spotykają się ze sobą – i tworzą jakąś niezwykłą, a zarazem oczywistą jedność. „Niezwykłą”, bo przecież pod wieloma względami są tak bardzo różni. „Oczywistą” – bo oboje są ludźmi, istotami myślącymi i czującymi, potrzebującymi bliskiej wspólnoty z drugim człowiekiem. Jedność jest tak ścisła, że powoduje pojawienie się nowego życia.
A potem to nowe życie się rodzi, a potem rośnie, zaczyna chodzić, zaczyna gadać… I bardzo szybko zaczyna zadawać trudne pytania.
Po co dziecku ojciec?
Bo ludzie są różni. Bo – wbrew wszystkiemu co próbuje nam się dziś wmawiać – mężczyźni różnią się od kobiet. Nie, nie są lepsi. Nie są także gorsi. Nie są ani mądrzejsi, ani głupsi. Są inni. Trochę inaczej myślą, trochę inaczej reagują, trochę inaczej postrzegają świat, otoczenie, innych ludzi i relacje z nimi.
Niezależnie od tego, jakie przyjmiemy teoretyczne podstawy tych różnic – czy uznamy że to kwestia biologii i genów, czy raczej wychowania i wzorców kulturowych – różnimy się od siebie. A skoro się różnimy – i skoro żyjemy w świecie, w którym mężczyźni i kobiety żyją obok siebie – to każdy z nas dorastając potrzebuje wzorców osobowych tak męskich, jak i żeńskich. Potrzebuje uczuć – ale i wymagań. Potrzebuje „otulania ciepłym szalikiem” – ale także kogoś kto popchnie do działania, do realizacji marzeń, do sięgania także po to co trudne i ryzykowne. Kogoś kto powie mu „Uważaj na siebie i ciepło się ubieraj” – ale też kogoś, kto powie „Dasz radę, nie bój się, najwyżej trochę zmokniesz!”.
Może trochę prościej zrozumieć to w przypadku synów, którzy potrzebują ojców jako pozytywnych wzorców, z którymi mogą się identyfikować. Ale córki także potrzebują ojców – i także potrzebują ich jako pozytywnych wzorców męskości, które pomogą im lepiej zrozumieć same siebie i swoje (kobiece) spojrzenie na świat.
No dobrze: teoria teorią, ale jak to wygląda w praktyce? Po co ojciec synowi? Po co ojciec córce?…
***
– Tato, chodź, zagrajmy w piłkę! – słyszę i ręce mi opadają. Tak, niestety: przy okazji rozgrywanych w Polsce (i na Ukrainie) Mistrzostw Europy mój dziesięcioletni starszy syn złapał „futbolowego bakcyla”. On, który zawsze interesował się głównie cyferkami i mapami, zaczął biegać za piłką. Z jednej strony to oczywiście świetnie (nawet największy „mózgowiec” powinien przecież mieć trochę ruchu i być choć trochę sprawny fizycznie) – ale z drugiej… Przyznam się bez bicia: piłka nożna to zupełnie nie moja bajka. Nie, nie jestem typem zupełnie a-sportowym: dużo jeżdżę na rowerze, wędruję po górach (kiedyś się nawet trochę wspinałem!), bardzo lubię siatkówkę, ale futbol… Nie.
Ale nie mam wyjścia: ogródek, dwa plastikowe krzesła zamiast bramki i gramy. Na szczęście mój syn zgadza się, żebym stał na tej nieszczęsnej bramce…
I to jest chyba w największym skrócie odpowiedź na pytanie „po co synowi ojciec”. Nie, nie chodzi konkretnie o granie w piłkę – chodzi o wspólne działanie. Wspólne doświadczanie, robienie czegoś razem. Kiedy Piotrek przyjmował Pierwszą Komunię, w ramach komunijnego prezentu (zgodnie z rodzinną tradycją) otrzymał możliwość pojechania z tatą (tylko we dwóch!) na trzy dni w góry. Przewędrowaliśmy spory kawał Tatr, zmęczyliśmy się razem, widzieliśmy z bardzo bliska kozicę, opieraliśmy się wiatrowi na Suchych Czubach. Wspólnota doświadczeń, wspólnota przeżyć. Wspólne zdjęcie na szczycie Kopy Kondrackiej (dla niego – pierwszy raz w życiu powyżej 2 tysięcy metrów n.p.m.!) to do dziś powód do dumy.
Ale kiedy przyjeżdżam po niego do szkoły i pytam co się dziś ciekawego wydarzyło – nieodmiennie słyszę jakże bogatą odpowiedź „Nic…”. I muszę dopiero podpytywać o konkrety, żeby dowiedzieć się o nowych ocenach, zabawach z kolegami i o tym (a jakże…) ile kto strzelił bramek na lekcji WF. To nie znaczy, że Piotrek nie lubi opowiadać mi o sobie – ale to opowiadanie zawsze musi wynikać właśnie ze wspólnego działania, z jakiejś wspólnej drogi, wspólnego doświadczenia.
Po co chłopakowi potrzebny jest ojciec? Jako wzór do naśladowania. Jako przykład tego, co to znaczy być mężczyzną. Jako pierwszy kumpel, z którym można razem angażować się w różne „męskie sprawy”. Ale także (to naprawdę bardzo ważne!) jako wzór tego, w jaki sposób mężczyzna odnosi się do kobiet, zwłaszcza do Tej Jedynej Kobiety.
Zawsze kiedy sobie to wszystko uświadamiam, czuję jakiś niepokój. Bo przecież nie jestem takim znowu wzorem do naśladowania. Bo jestem słaby, bo często brakuje mi silnej woli, bo jestem grzesznikiem, bądź co bądź. Ale kiedy jestem słaby, kiedy upadam, kiedy nie jestem takim ojcem (i takim mężczyzną…) jakim być powinienem – wtedy, paradoksalnie, także spełniam swoją ojcowską rolę – bo mogę pokazać swojemu synowi że z każdego upadku można powstać, że trzeba umieć przyznać się do porażki, że ze słabością można i trzeba walczyć, nawet jeśli ta walka nie zawsze toczy się tak, jakby się chciało. Co więcej, mogę pokazać że ostatecznie tylko Bóg jest Ojcem doskonałym, Ojcem prawdziwym, że tylko On nigdy się nie myli i nigdy nie błądzi.
***
Kiedy przyjeżdżam do szkoły po moją córkę… O, to zupełnie inna sytuacja. O nic nie muszę pytać, niczego podpowiadać, nic sugerować. Zośka w momencie kiedy wsiada do samochodu bierze głęboki wdech – i na tym jednym wdechu (takie zawsze odnoszę wrażenie) mówi bez przerwy aż do domu. Opowiada mi o wszystkim. O tym, co pani dziś powiedziała na lekcji, co koleżanka zrobiła na przerwie, jaki nowy kawał wymyślił kolega, że piątka z tego, że plus z tamtego, a na plastykę zapomniała książki, ale to nie szkodzi, bo pani się nie gniewa, bo można trzy razy nie mieć, a w ogóle, to ta Kaśka też nie miała, ale ona to często nie ma, bo mówi, że zapomina, ale te rysunek na konkurs to Kaśka i tak namalowała najładniej, a na muzyce… I tak dalej, i tak dalej. Po pięciu minutach jazdy czuję się zatrajkotany na śmierć – ale wystarczy dokładniej wsłuchać się w ten słowotok, aby wychwycić w nim wiele naprawdę ważnych informacji.
To jednak, co w tym wszystkim najistotniejsze – to fakt, że moja córka opowiada mi te wszystkie rzeczy nie po to, aby się czegoś dowiedział, ale po to, aby usłyszeć ode mnie słowa akceptacji. Że dobrze zrobiła zadanie, że miała rację w kłótni z Kaśką, że świetnie poradziła sobie na klasówce. I rzecz nie w tym, że jest niepewna siebie i bez mojej pochwały w siebie nie uwierzy (naprawdę, niewiele znam dzieciaków bardziej pewnych siebie i przekonanych o własnej niezwykłości…). Rzecz w tym, żebym to ja tę wielkość i wspaniałość potwierdził.
Moja córka uwielbia konie. Bardzo się cieszy, kiedy to ja mogę ją odwieźć na lekcję – ale wcale nie chodzi jej o to, żebym razem z nią jeździł: chce, żebym przyglądał się jak kłusuje czy galopuje i ją pochwalił. Moja córka postanowiła, że chce trenować siatkówkę – chodzi na dodatkowe treningi w szkole, a potem przychodzi do domu i… nie, w przeciwieństwie do Piotrka wcale nie namawia mnie na wspólną grę: chce pokazać mi czego się dziś nauczyła i usłyszeć słowa uznania. I tak dalej… Chce, abym ja podziwiał.
Po co dziewczyna potrzebuje ojca? Bo to pierwszy w jej życiu znaczący mężczyzna. Pierwszy „on” który jej słucha, który ją podziwia, docenia jej wysiłki, szanuje ją. Dla niej także ojciec jest wzorem – choć może mniej wzorem do naśladowania, a bardziej wzorem tego, jaki powinien być mężczyzna. I tego, jak mężczyzna traktuje kobiety – a zwłaszcza (oczywiście) Tę Jedyną Kobietę, czyli swoją żonę.
Często okazuje się, że w dorosłym życiu kobiety wybierają mężczyzn przypominających w jakiś sposób ich ojców. Niestety, odnosi się to także do wad i słabości: nie przypadkiem córki alkoholików często wiążą się z alkoholikami, a córki ojców stosujących przemoc – z mężczyznami także stosującymi przemoc. I znowu – zawsze kiedy o tym myślę, mam poczucie ciążącej na mnie wielkiej odpowiedzialności. Jaki obraz mężczyzny – a więc także męża i ojca – przekażę swojej córce? Czy nie będzie to w niektórych aspektach obraz wypaczony, niewłaściwy?…
***
Jest jeszcze jedna rzeczywistość, o której nie można nie wspomnieć odpowiadając sobie na pytanie „po co dziecku tata”. Psychologowie religii są zgodni co do tego, że relacje dziecka do ojca wpływają w jakiś sposób na to, jaki to dziecko będzie w przyszłości miało obraz Boga. Jasne: Bóg nie ma płci, nie jest mężczyzną ani kobietą – ale w naszej kulturze obdarzamy Go atrybutami męskimi i nazywamy Ojcem. Udowodniono, że trudniej o zdrowy obraz Boga i zdrową relację z Nim osobom, które w dzieciństwie wychowywały się bez ojca (czy choćby zastępującego go męskiego wzorca). Jeszcze trudniej wejść w pełną relację z Bogiem tym ludziom, których obraz własnego ojca jest wykrzywiony, patologiczny, związany z alkoholem, przemocą, nadużyciami seksualnymi i innymi dysfunkcjami.
Oczywiście, nie chodzi o to żebym „udawał Pana Boga”. Choćbym chciał – nie uda mi się to. Nie jestem Bogiem, nie jestem doskonały, moja miłość nie jest nawet cieniem Jego miłości. Ale jedno mogę: mogę się starać. Mogę robić tyle, ile jestem w stanie aby dla mojej żony i moich dzieci być jak najlepszym mężem i ojcem. A jeśli moje dzieci będą się czuły kochane i akceptowane, jeśli będą się czuły szanowane i bezpieczne, jeśli będą wiedziały że wymagania jakie im stawiam są dla nich, dla ich dobra – to mogę mieć nadzieję, że także ich obraz Boga jako Prawdziwego Ojca będzie pozytywny i stanie się bazą do stworzenia trwałej, zdrowej, osobowej relacji.
***
Znacie te liczby?
3 miliony dzieci w Polsce wychowują się bez ojca – to niemal co trzecie dziecko w naszym kraju. Tymczasem badania przeprowadzone w USA wykazały, że dzieci wychowujące się bez ojców stanowią 90 procent (!) grupy dzieci bezdomnych i uciekających z domu, 85 procent sprawiających problemy wychowawcze, 71 procent młodzieży porzucającej szkołę. Wśród młodych mężczyzn popełniających gwałty 80 procent nie miało kontaktu z własnym ojcem.