Po tak intensywnym dniu zasypiałam momentalnie z radosną świadomością: „Dzięki Ci, Panie, to był dobry dzień!”
Przebywając na wolontariacie misyjnym w Kazachstanie zaczęłam w nowy, głębszy i bardziej świadomy sposób świętować niedzielę. Nie było to bynajmniej świętowanie polegające na wypoczywaniu – o tym nie było mowy, bo niedziela była często najintensywniejszym i najbardziej męczącym dniem w tygodniu. Było to jednak świętowanie polegające na byciu w sercu wspólnoty, gromadzącej się w Dzień Pański w swojej świątyni.
Rozpoczynało się ono już w sobotę wieczorem Mszą świętą w języku angielskim, na której gromadziła się wspólnota anglojęzyczna. W niedzielę pobudka około 7:30. Toaleta poranna. Odświętny strój. Delikatny makijaż. Modlitwa w kaplicy przed Jezusem w Najświętszym Sakramencie. Śniadanie. Przygotowanie do głównej Mszy Świętej niedzielnej, w języku rosyjskim. Mimo, że odbywała się ona o godzinie 11.00, parafianie przychodzili często ponad godzinę wcześniej, żeby spotkać się, ofiarować coś na wspólny stół, odmówić różaniec. Ta Eucharystia była naprawdę bijącym sercem tej parafii – atmosfery tej pięknej liturgii, zwłaszcza poruszających śpiewów w języku rosyjskim nie zapomnę nigdy (najbardziej urzekły mnie melodie Ojcze nasz, Baranku Boży, i śpiewanej zawsze po Mszy świętej modlitwy Anioł Pański)
Dlaczego to świętowanie było inne niż w Polsce? Ponieważ mieszkałam pod jednym dachem z Panem Jezusem. Miałam Go tak blisko na co dzień, a w niedzielę czułam, jakby to był szczególny dzień, kiedy Pan chce się sobą dzielić ze wszystkimi. W naturalny sposób czułam się gospodarzem tego miejsca.
Podobało mi się ewangeliczne podejście księdza biskupa do przeżywania niedzieli. W tym dniu nie należało się troszczyć o siebie i załatwiać „swoich” spraw, ale być w całości dla parafian, ponieważ specyfika misji w Kazachstanie była taka, że w ciągu tygodnia nie było wielkiej pracy duszpasterskiej, za to życie wspólnotowe intensyfikowało się właśnie w Dzień Pański. W praktyce oznaczało to, że nie szykowało się w niedzielę żadnego uroczystego obiadu. Albo odgrzewało się coś z soboty, albo (częściej) parafianki obdarowywały swoich Pasterzy jakimś „pirogiem”, czyli plackiem z kapustą lub mięsem.
Przez kilka miesięcy mojego pobytu po Mszy świętej delegacja wspólnoty parafialnej jeździła z Komunią Świętą do babci Franciszki, staruszki, której córka została zamordowana. Poza tym po tejże Eucharystii nierzadko była okazja do wspólnego „czajopicia”. Czy to imieniny, czy urodziny, czy inny „prazdnik”, wszyscy (!) byli zaproszeni do wspólnego stołu.
Po południu była zwykle chwilka na odpoczynek, a później już zaczynali swoje świętowanie Włosi, przyjeżdżający do pracy w Kazachstanie. Miałam stały rytm: 17:00 – lekcja języka włoskiego (w parafii odbywał się darmowy lektorat, więc brałam w nim udział, bo była to okazja do spotkania z nie-parafianami), 18:00 – próba chóru włoskiego, 19:00 – Eucharystia w języku włoskim. Niedzielę często kończyło spotkanie „diakonii” parafialnej przy stole z księdzem biskupem – wówczas była chwila na podsumowanie i podzielenie się przeżyciami z całego tygodnia. Po tak intensywnym dniu zasypiałam momentalnie z radosną świadomością: „Dzięki Ci, Panie, to był dobry dzień!”
Magda