W latach 70. i 80. miałem zaszczyt współpracować bezpośrednio z ojcem Blachnickim. Okres spędzony w Polsce wspominam bardzo ciepło, bo ojciec Blachnicki odegrał szczególną rolę w moim życiu. Jako młody chrześcijański lider dużo się uczyłem od niego. Widziałem jego odwagę, jego wiarę, jego wizję, miłość do Chrystusa i zaangażowanie w misję Chrystusa - to wszystko miało na mnie bardzo duży wpływ.
Przez dziesięć lat współpracowałem bezpośrednio z ojcem Blachnickim. Przeciętnie raz w miesiącu spotykaliśmy się na parę godzin czy na cały dzień. Bardzo podobał mi się też jego humor. Lubił się śmiać i nieraz był bardzo dowcipny. Pamiętam taki moment latem 1980 r., tuż przed strajkami i powstaniem „Solidarności”. Byliśmy razem w Krościenku i pewnego wieczoru Ojciec mówi: chodź na kolację i obejrzymy wieczorny „Dziennik”. W czasie „Dziennika” atakowali oazę i nas po imieniu. Jako młody lider bałem się, mówiłem, że to jest okropne, bo w „Dzienniku” mówili bardzo złe rzeczy o ruchu oazowym, mówili, żeby nie wysyłać młodzieży na te rekolekcje, że współpracują z tym ruchem Amerykanie i dodawali różne fałszywe rzeczy. Ja się bałem, ale patrzyłem na Ojca - a on się bardzo śmiał. Pytałem, dlaczego się śmieje. A on mówi, że to bezpłatna reklama.
Nauczył mnie wtedy czegoś bardzo głębokiego, czego się trzymam do dzisiaj - że jeżeli nawet dzieje się coś złego, jeżeli coś wygląda źle, Bóg może to dopuścić dla swego dobra, dla nas i dla naszej wspólnej misji.
Ojciec miał też wielką wizję dla filmu „Jezus”. Polska była drugim krajem na świecie (pierwszym były Stany Zjednoczone), który miał film „Jezus”. Ojciec pragnął, aby każdy człowiek w Polsce w tamtych latach miał okazję ten film zobaczyć. I miał ogromną wizję, jak docierać do wszystkich - w tym właśnie współpracowaliśmy.
Spotykaliśmy się gdzieś w Polsce przeciętnie raz w miesiącu. „Gdzieś w Polsce”, bo ks. Blachnicki bardzo lubił jeździć po całej Polsce.
Bardzo dokładnie pamiętam spotkanie z Ojcem w Wadowicach, w miejscu urodzenia papieża Jana Pawła II. Pojechaliśmy tam jednak nie dlatego, że to miejsce urodzenia papieża, tylko dlatego że mieszkał tam drukarz, który miał nam doradzić jaki sprzęt kupić, żeby wyposażyć dla Ojca podziemną drukarnię (takie mieliśmy wówczas plany). Spotkaliśmy się tam, żeby wszystko zaplanować, a później było to realizowane. Po spotkaniu z drukarzem w Wadowicach, Ojciec spytał mnie dokąd jedziemy, gdyż był tam też ze mną mój teść. Mówię Ojcu, że jedziemy z Wadowic do Oświęcimia, żeby zwiedzić obóz Auschwitz. A on na to: „Słuchaj, pojadę z wami i sam was oprowadzę”. Wcześniej byłem wiele razy w Oświęcimiu i później byłem wiele razy w Oświęcimiu, ale nigdy nie przeżyłem tego tak, jak wówczas, idąc przez obóz z kimś, kto tam był. Było to bardzo wzruszające doświadczenie i nigdy tego nie zapomnę. Byliśmy bardzo wzruszeni, wsłuchani w opis jego przeżyć.
Tak się też złożyło, że to ja odwiozłem Ojca na lotnisko i byłem z nim w ostatnich chwilach spędzonych na polskiej ziemi. Spotkaliśmy się tego dnia rano i prosił mnie, bym po południu odwiózł go na lotnisko. Odleciał do Norwegii i nigdy już nie mógł wrócić do Polski. Zachowałem ten moment w sercu. To ważne, że te ostatnie chwile spędziliśmy razem.
W czasie pobytu Ojca w Carlsbergu często utrzymywaliśmy kontakt, co pewien czas spotykaliśmy się. Kiedy umarł i zawiadomiono mnie o tym telefonicznie, od razu przyjechałem. Byłem z kolegą na pogrzebie i mogłem przedstawić tam krótkie wspomnienie.