czyli o tym, że serce jest bardzo pojemne
"Wyobraźcie sobie sytuację, gdy pali się wasz dom i facet pierwszy się zorientował. Zawsze, ale to zawsze, uratuje najpierw dziecko. Choćby nie wiem jak kochał żonę, ona zawsze druga będzie, a wszystkim kobietom, które tak wierzą, że są na pierwszym miejscu, polecam czekać do chwili pożaru."
Powyższy tekst przeczytałem na jednym z forów. A jeśli pożar nie wybuchnie? Jak żyć, pani premier, jak żyć?
W ciągu dwudziestu czterech lat naszego małżeństwa jakoś nigdy szczególnie nie roztrząsaliśmy z żoną kwestii: „kto ważniejszy – małżonek czy dziecko?” Kiedy więc poprosiłem o radę stryjka Google’a, zdumiała mnie ilość i temperatura dyskusji toczących się wokół tego tematu. Fakt, że nie u nas się nie paliło, nie musi oznaczać, że straży nie wzywano gdzie indziej.
Tak postawione pytanie zakłada, że obecność dziecka/dzieci wprowadza jakiś element rywalizacji o czas, uwagę, bliskość, miłość. I pewnie trzeba by rozważyć osobno męski i kobiecy punkt widzenia, przyjrzeć się różnym okresom w małżeństwie, uwzględnić sytuację choroby w rodzinie, rozłąkę spowodowaną pracą za granicą. Pół biedy, jeśli problematyczna jest jedynie relacja na linii żona – dziecko – mąż. Gorzej jeśli do tego łańcuszka dochodzą jeszcze: mama żony/męża, przyjaciółki/przyjaciele, koleżanki/koledzy , jakaś internetowa „wspólnota gorzkich żali” itd. Czyli mamy materiał nie na krótki artykuł, lecz na pracę magisterską albo i doktorat.
Poza tym w stereotypowym ujęciu częściej mówi się o żonach koncentrujących się na dzieciach i zaniedbujących męża niż odwrotnie, choć zdarzają się również sytuacje, w których to żona jest dla męża przede wszystkim „matką jego dzieci”, oddelegowaną do opieki nad nimi. „Bóg – małżonek – dzieci” – taką hierarchię się proponuje. No dobrze, tylko czy te proporcje można jakoś zmierzyć? Może podczas pożaru wyczuwa się to odruchowo, ale gdy się nie pali – co wtedy?
Ewangeliczna arytmetyka
Ewangeliczne stwierdzenie: „Każdemu, kto ma, będzie dodane; a temu, kto nie ma, zabiorą nawet to, co ma” świetnie odnosi się do rozważanej tu kwestii. Po pierwsze, małżonkowie mają się kochać coraz dojrzalszą miłością i dbać o dobrą komunikację. Czyli powinniśmy codziennie robić sobie indywidualny i małżeński rachunek sumienia w oparciu o tekst Hymnu o miłości św. Pawła – to znaczy z postaw wobec siebie, a nie z tego, co czujemy, nie z emocji.
Żebym mógł kochać w ten sposób, muszę uznać, że sakrament małżeństwa jest faktem trwającym, a nie jednorazowym, to znaczy że bez pomocy Bożej nie potrafię kochać mojej żony tak, jak to opisuje święty Paweł. Sakrament – łączy nas obecność Jezusa w naszym związku na dobre i na złe, aż do śmierci. Wtedy wiem dwie rzeczy: po pierwsze, muszę każdego dnia walczyć o nasze małżeństwo (przede wszystkim z moją pychą i egoizmem), a po drugie, nie jestem w tej walce sam, bo „Bóg, z tymi, którzy Go miłują, współdziała we wszystkim dla ich dobra”. To nie zagwarantuje nam wolności od pokus, nie odsunie kryzysów i przeszkód, nie „przerobi nas w aniołów”. Jeśli jednak nie zadbamy o taką postawę, to pierwsze z brzegu poważniejsze nieporozumienie zdmuchnie wątły płomyk. I właśnie wtedy „temu, kto nie ma, zabiorą nawet to, co ma”. O tym powinno się głośno trąbić narzeczonym – nie w formie wykładów, tylko w postaci żywego, szczerego świadectwa małżeństw z pierwszej linii frontu.
IPPR
Meandry duszy, myśli i serca kobiety są niezbadane, więc opowiem, jak widzę kwestię rzekomej rywalizacji o uczucia z męskiego punktu widzenia. Nie będę przy tym pisał o problemach, tylko przedstawię zarys idealnego projektu pielęgnowania relacji (w skrócie IPPR). Z pełną przekonania naiwnością upieram się, że jest on możliwy do zrealizowania.
1. Droga małżeństwa zaczyna się na długo przed ślubem, więc jako narzeczeni razem uczestniczymy w rocznym przygotowaniu do sakramentu, które prowadzone jest przez małżonków i stawia nas w sytuacji zmuszającej do podjęcia dialogu ze sobą, zachęca do wspólnej modlitwy i regularnego przystępowania do sakramentów.
2. Po ślubie przyjmujemy do wiadomości, że rodzice każdego z nas są bardzo kochani, przyjaciele potrzebni, koledzy i koleżanki superfajne, a Internet to prawie Kosmos możliwości, ale najbliższym przyjacielem żony jest mąż i vice versa.
3. Jeśli mamy być rodzicami, to się do tego przygotowujemy. Uczymy się metod naturalnego rozpoznawania płodności, jak przebiega ciąża i jakie humorki może mieć wtedy żona, jak dobrze urodzić dziecko, jak je karmić piersią, jak radzić sobie z problemami z laktacją, jak pielęgnować niemowlę. I to wszystko musi wiedzieć także mąż. O karmieniu piersią również i to nawet więcej od żony, bo ona po urodzenia pierwszego dziecka może nie być do końca sobą i ktoś przecież będzie musiał trzeźwo spojrzeć na kolejne „końce świata”.
Tu trzeba się zatrzymać, bo to ważny moment: przyjazd do domu z naszym pierwszym dzieckiem. Wielka radość i kompletny odjazd w inną rzeczywistość (mówi Wam to gość, który pierwszej nocy po przywiezieniu żony i syna ze szpitala nagrzał pokój do 30 stopni i nagotował całą butelkę mieszanki – „tak na wszelki wypadek” ; ale teraz spokojnie mogę udzielać porad laktacyjnych, a nad biurkiem powiesiłem bez fałszywej skromności dyplom „Honorowego Promotora Karmienia Piersią”).
Jeśli wiem, jak ważne są dla maleństwa karmienie piersią, bliskość, dotyk skóra do skóry, to robię wszystko, żeby moja żona miała w tych pierwszych dniach, jak największy komfort. Będę rano niewyspany do pracy, bo wstawałem w nocy kilka razy, żeby podać jej dziecko, nauczę się nastawiać odpowiedni program w pralce i zastosuję się do absurdalnego sposobu wieszania ciuszków na sznurku nie przez pół, tylko ładnie przypiętych spinaczami za końcóweczki (podobno wtedy schną o jakieś dwie minuty krócej).
Kiedy przyjdą nasze mamusie i zawyrokują , że mleko mojej żony jest zbyt wodniste lub za gęste, że karmi za często albo za rzadko, że koniecznie trzeba dokarmić albo dopoić, że nie można tak się uwiązywać do niemowlaka, bo go rozpieścimy i potem wejdzie nam na głowę – wtedy grzecznie przyznam im rację, poproszę, żeby odwiedzały nas częściej, a po ich wyjściu utwierdzę żonę w przekonaniu, że to, co radzi doktor Magdalena Nehring-Gugulska w książce Warto karmić piersią, jest mądrzejsze od zbiorowej mądrości koalicji: mama-teściowa-koleżanki.
4. Jeśli po kilku tygodniach wstawanie w nocy po dziecko już nie bawi mnie tak jak na początku, to próbuję namówić moją żonę na wspólne spanie z dzieckiem w łożu małżeńskim (jeśli można tak nazwać wersalkę). Dla wielu to herezja, więc nie będę się kłócił, tylko powiem, że przerobiliśmy to przy drugim synu i takie spanie w czwórkę rodzinnym legowisku z malcami może być frajdą dla wszystkich. Oczywiście jeśli chcemy się poprzytulać albo i coś więcej, to lepiej na osobności.
5. Przyzwyczajam się do tego, że przez kilka najbliższych lat, gdy dzieciaki trochę podrosną, w środku nocy może rozlegać się charakterystyczne bose tup-tup-tup, hop, bęc i… już znów jest nas w łóżku troje, czworo, pięcioro itd.
6. Od czasu do czasu, korzystamy z tego, że nasze mamy bardzo lubią przebywać w towarzystwie swoich wnuków, a my wtedy możemy zrobić sobie małżeński skok w bok: wspólne kino, restauracja, spacer, basen, rowery, bierki, warcaby, Maraton Warszawski itp. – z naciskiem na „wspólne”. Choć niektórzy mówią, że zdrowo jest od siebie odpocząć. Szczerze mówiąc, nie rozumiem, od czego tu odpoczywać.
7. Znajduję jakiś sposób, żeby Moja Najukochańsza nieco wcześniej niż dopiero rok po porodzie przypomniała sobie, że istnieje coś takiego jak seks. Ale żadnych fochów, żadnej psychomanipulacji, brania na litość, szantażu, obrażania się, spania w osobnym pokoju. Mówić, co czuję i czego pragnę, a nie oskarżać o oziębłość. I w ogóle: dużo rozmawiać, rozmawiać, rozmawiać, słuchać, słuchać, słuchać, nie osądzać, nie osądzać, nie osądzać, wybaczać, wybaczać, wybaczać. Nie wyobrażać sobie, co ona myśli, tylko zapytać, czy dobrze ją rozumiem.
Siedem z szesnastu
Skończmy na siódemce, bo to liczba doskonała, chociaż utknęliśmy w tych rozważaniach na samym początku rodzinnej drogi. Bardzo chciałbym spojrzeć Wam w oczy i móc powiedzieć, że wtedy byłem taki mądry i potrafiłem to wszystko… Ale uczymy się wybaczać także samym sobie i zanadto nie roztrząsać przeszłości.
Tak z czystej ciekawości, sprawdzę, którą cechę miłości wymienia św. Paweł jako siódmą (naprawdę nie planowałem sobie tego wcześniej) – jest: „miłość nie szuka swego” – BINGO!
A że w ogóle wymigałem się od rozważań: kto ważniejszy – żona czy dziecko? Bo jak będziemy się kochać po Bożemu, to wszystko się ułoży. Choć na pewno popełnimy jakieś błędy, ale będziemy dla siebie wyrozumiali. Nasze dzieci to poczują, zobaczą. Wszystko będzie na swoim miejscu.
Zaczęło się od ognia, to skończmy w wodzie. Opowiada mąż:
Płynąłem kajakiem po jeziorze –– i tak sobie rozmyślałem. A co by było, gdyby kajak się wywrócił? Kogo ratować najpierw: żonę, dziecko, plecaki (markowe!), kajak (wypożyczony!), a może w innej kolejności?
I patrzcie, wcale nie pomyślałem o sobie ! .... nie jestem egoistą!
Bo serce, jako się rzekło, ma nieograniczoną pojemność.